Kto jest grupą trzymającą władzę w Agorze i dlaczego nie „Gazeta Wyborcza” (felieton)
Kierownictwo „Gazety Wyborczej” rozkręciło publiczne pranie brudów z zarządem, ku uciesze prawicy. Można odnieść wrażenie, że dla naczelnych „GW” niezależność jest tylko wtedy, gdy to oni rządzą i podejmują decyzje. Tymczasem od dwóch dekad są częścią spółki giełdowej, której - inaczej niż „Wyborczej” - „jest wszystko jedno”, byle przynosić zysk - pisze w felietonie Tomasz Wojtas.
Niewielkie grzmoty słychać było już jesienią zeszłego roku. Szef związkowców Wojciech Orliński wieszczył - jak się potem okazało bezpodstawnie - pracowniczy Armagedon, więc zarząd chciał go uciszyć w najmniej finezyjny sposób: ekspediując w ekspresowym trybie poza firmę. Zaniepokoili się naczelni „Gazety Wyborczej”, zaprotestowały autorytety, Orliński został wybroniony. Parę miesięcy później sam zdecydował się odejść, woli pracować jako nauczyciel, na odchodnym rzucił kilka gorzkich zdań o obecnej sytuacji w mediach.
Za to od ponad dwóch tygodni przy Czerskiej trwa burza, w której grzmoty i błyskawice pojawiają się raz za razem. Zarząd Agory tłumaczy konieczność połączenia biznesowego „Gazety Wyborczej” we wspólny pion biznesowy, naczelni „GW” wyliczają wady tego rozwiązania, są obrażeni, że zdecydowano o tym za ich plecami.
Nie do przyjęcia jest dla nich zwolnienie pełniącego funkcję wydawcy „GW” Jerzego Wójcika. Zarząd ripostuje, podobne stanowisko zajmują udziałowcy Agory Holding, zespół „Wyborczej” do gry włącza nie tylko autorytety (od Jerzego Ilga do Dominiki Kulczyk), lecz także czytelników, organizując walne zebranie z ich udziałem.
Na razie wygląda na to, że zarząd robi krok w tył - w piątek zapowiedział, że do czasu zakończenia rozmów z zespołem „Gazety Wyborczej” wstrzymuje prace na jej integracją biznesową z Gazeta.pl.
Niezależni, czyli więcej władzy dla nas
Eskalacja konfliktu jest o tyle zadziwiająca, że obie strony wydają się zgadzać w fundamentalnej kwestii: należy biznesowo połączyć „Gazetę Wyborczą” i Gazeta.pl. Kierownictwo „Wyborczej” w liście do zarządu stwierdziło nawet, że wiele razy apelowało o taką integrację, ale zaraz zaznaczyło, że „takie zmiany nie mogą się dokonywać w trybie wewnętrznego zamachu stanu”.
- Działania zostały podjęte bez konsultacji z nami i bez wyjaśnienia motywacji” Oceniamy to jako groźne naruszenie niezależności Gazety Wyborczej - dodali szefowie redakcji.
Można odnieść wrażenie, że dla naczelnych „GW” niezależność jest tylko wtedy, gdy to oni rządzą i podejmują - albo przynajmniej zatwierdzają - decyzje. Choćby jednak nie wiem jak zaklinali rzeczywistość, jako dziennikarze podlegają dyrektorom i zarządowi. Formalnie prezes zarządu Agory może w każdej chwili zwolnić Adama Michnika, Michnik w sprawie prezesa nie może zrobić nic.
Że to niesprawiedliwe, żeby biznes górował na dziennikarstwem? Tak było zawsze, a przykłady z polskiego rynku można mnożyć. Jak Tomasz Lis spierał się z właścicielem „Wprost”, a wcześniej z władzami Polsatu, to on odchodził albo był zwalniany. Tak samo było, gdy doszło do spięć na linii Paweł Lisicki - Grzegorz Hajdarowicz.
Kuriozalnie w tym świetle brzmi postulat „Wyborczej”, żeby mogła wyznaczać jedną osobę do zarządu Agory. Wyczuleni na punkcie praworządności redaktorzy „GW” jakoś nie podali podstawy prawnej tego postulatu. W statucie spółki nie ma zapisów o wyjątkowej pozycji „Gazety Wyborczej”, zresztą w całym dokumencie nazwa „Gazeta Wyborcza” w ogóle się nie pojawia (kto ciekaw: statut jest dostępny tutaj).
Jest tam co prawda zapis, że podczas każdej kadencji zarząd może sam poprzez kooptację powołać dwójkę nowych członków, a w obecnej kadencji mianował na razie jednego, Tomasza Grabowskiego. Ale dlaczego ma się na to decydować na wniosek zespołu „Gazety Wyborczej”? Co jest w nim wyjątkowego, żeby mieć osobnego reprezentanta w zarządzie?
Obecnie Agnieszka Sadowska oprócz pionu prasowego nadzoruje segment internetowy i outdoorowy, a pozostałe cztery osoby w zarządzie Agory też mają po kilka obszarów, za które odpowiadają. Sadowskiej należy odebrać nadzór nad „Gazetą Wyborczą” tylko dlatego, że jej decyzje nie spodobały się naczelnym „GW”? Nad nową osobą mieliby kontrolę, więc nie zaskoczyłaby ich nieskonsultowanymi wcześniej pomysłami. Tyle że to zarząd jest od decydowania, a nie od wykonywania sugestii i poleceń pracowników, o żądaniach nie wspominając.
Drukarze nieważni, liczy się Wójcik
Znamienne, że zespół „Gazety Wyborczej” chce w zarządzie osobnego przedstawiciela tylko dla siebie. Tymczasem pion prasowy Agory od dwóch lat obejmuje też działalność poligraficzną, którą w połowie 2019 roku firma mocno ograniczyła: zamknęła dwie drukarnie, zwolniła ok. 150 osób (już w połowie 2018 roku pożegnała się z ok. 50 pracownikami z tego pionu).
O drukarzy, swoich sąsiadów w Agorowym korpoświatku, „Gazeta Wyborcza” ani nie walczyła dwa lata temu, ani nie wspomina teraz. Wiadomo, że nakłady prasy drukowanej od lat spadają, więc roboty dla drukarzy jest dużo mniej. Zresztą gdzie drukarze, a gdzie walczący co dzień z pisowskim reżimem o demokrację dziennikarze - spyta ktoś.
Jednak jako nieznośny egalitarysta zastanawiam się, w czym drukarz (w Agorze) jako pracownik różni się od dziennikarza („Gazety Wyborczej”). Ten pierwszy mógł jedynie, za pośrednictwem związku zawodowego, negocjować warunki zwolnień grupowych, ten drugi chce, nawet żąda publicznie, żeby jego redakcja miała osobnego przedstawiciela w zarządzie firmy. Ten pierwszy musiał pogodzić się ze zmianami technologicznymi i cięciami w firmie, ten drugi staje okoniem, a wobec przełożonych wylicza księżycowe żądania.
Jednym z tych żądań, podanym przez radę redakcyjną „GW” złożoną z wieloletnich dziennikarzy, jest utrzymanie zatrudnienia w redakcjach dziennika i Gazeta.pl po integracji („nie widzimy potrzeby zwalniania zatrudnionych tam osób” - stwierdzili). Nie chcę się teraz wyzłośliwiać, przypominając, co niektórzy publicyści „GW” przez lata pisali o podobnych postulatach górników czy stoczniowców.
Przypomnę natomiast, że w Agorze na przełomie 2016 i 2017 roku w ramach zwolnień grupowych pożegnano się z ponad 150 pracownikami, w dużej części z zespołu „Gazety Wyborczej”. Że obcięto zatrudnienie także w oddziałach regionalnych, z których jeszcze w zeszłym roku zwalniano wieloletnich dziennikarzy. Wtedy naczelni ani rada redakcyjna „Wyborczej” nie rzucali się Rejtanem przed zarządem, nie publikowali ostrych oświadczeń z żądaniami. Może dlatego, że zmiany nie dotyczyły ich bezpośrednio?
Nie znam Jerzego Wójcika, nie mam zdania o jego kompetencjach ani dorobku zawodowym. Nie wykluczam, że jest nieprzeciętnym specjalistą, do tego bardzo lubianym przez współpracowników. To jednak zadziwiające, że właśnie o niego redakcja „Gazety Wyborczej” idzie na noże z zarządem. W czasie zwolnień z 2016, 2012 i 2009 roku żegnano się z wieloma długoletnimi publicystami i redaktorami „Wyborczej”. Ale w sprawie takiego Wojciecha Fuska, Konrada Sadurskiego czy Andrzeja Olejniczaka nie pisano protestacyjnych listów otwartych.
Zresztą w obronie Wójcika i przeciw integracji „GW” z Gazeta.pl bywają wysuwane argumenty rodem z business-fiction. - Jeszcze trochę i fani „Wyborczej” zaczną bojkot lub pikietowanie kin Helios i innych biznesów Agory. To przygotuje grunt dla ataku obecnej władzy na spółkę pod byle jakim pretekstem - stwierdził z przekonaniem Jacek Żakowski.
Trzeba ogromnej fantazji publicystycznej, żeby oczami wyobraźni dostrzec, jak koneserzy filmów Patryka Vegi i komedii romantycznych (to oprócz „Kleru” największe hity kinowe ostatnich lat) pozostają w domach i karnie czekają kilka miesięcy na premiery filmów na Vod/DVD albo nadkładają dziesiątki kilometrów do najbliższego kina Cinema City czy Multikina, żeby tylko ominąć szerokim łukiem Heliosa i pokazać tym ciemiężycielom niezależności „Wyborczej”, kto ma moralną rację.
Prężąc subskrypcyjne muskuły
Od kilku lat „Gazeta Wyborcza” chwali się sukcesami swojej oferty subskrypcji cyfrowej, ten argument jest też przywoływany w obecnym sporze z zarządem. Najzupełniej słusznie, bo „Wyborcza” jest pod tym względem zdecydowanym liderem na naszym rynku - przez osiem lat pozyskała ok. 260 tys. użytkowników, mocno rozwinęła treści wideo.
Pytanie, na ile to rzeczywisty sukces biznesowy. W sprawozdaniach Agory są tylko zdawkowe dane na ten temat - w ub.r. przychody cyfrowe stanowiły już 36 proc. całkowitych wpływów „Gazety Wyborczej”. Tyle że Agora nie chwali się ani konkretnymi kwotami ani ich dynamiką. Co pozwala przypuszczać, że dotychczas zbudowano masę (liczba subskrybentów), ale nad rzeźbą (dynamika przychodów, większe przychody od każdego subskrybenta) trzeba jeszcze sporo pracować.
Wprowadzenie subskrypcji jak dotychczas pozwoliło - tylko albo aż - zahamować spadek przychodów ze sprzedaży „Wyborczej”. W 2020 roku wyniosły one 98,9 mln zł, rok wcześniej - 98,4 mln zł, a w 2013 roku - 100,6 mln zł.
Tyle że równocześnie reklamowy silnik „Gazety Wyborczej” wytracił prawie dwie trzecie prędkości. W 2013 roku dziennik miał z reklam 144,2 mln zł, a w ub.r. już tylko 51,6 mln zł. Czyli, lekko licząc, ubyło 40 proc. łącznych wpływów.
Pion internetowy, z którym tak nie po drodze kierownictwu „Wyborczej”, osiągnął wzrost wpływów ze 111,4 mln zł w 2013 roku do 213,9 mln zł w ub.r., notując dużo wyższą rentowność (w ub.r. miał 45,1 mln zł zysku EBITDA, a segment prasowy - 8,2 mln zł). Oczywiście to w dużej mierze zasługa szybko rosnącej spółki Yieldbird zajmującej się reklamą programatyczną. No ale taka jest specyfika internetu: można tam rozkręcić łatwo skalowalny biznes ze stosunkowo małymi kosztami stałymi, o co w dziennikarstwie jest niezmiernie trudno.
Można też przyjąć inną skalę czasową. W 2001 roku, kiedy portal Gazeta.pl raczkował, a Agora w internecie zanotowała wstrząsające 3,8 mln zł wpływów, przychody ze sprzedaży „Gazety Wyborczej” wyniosły 172,4 mln zł, a ze sprzedaży reklam w niej - 558,3 mln zł, łącznie „GW” zapewniła 94 proc. przychodów Agory.
Za to w ub.r. łączne przychody „Wyborczej” to już tylko 150,4 mln zł, co stanowiło 18 proc. wpływów Agory, a w przedcovidowym 2019 roku, kiedy kina i reklama outdoorowa funkcjonowały normalnie, „GW” ze 169,9 mln zł wpływów miała ledwie 13,6 proc. udziału w biznesie firmy.
Czy w takiej sytuacji należy się dziwić, że władze Agory przy połączeniu Gazeta.pl i „Gazety Wyborczej” chcą postawić nacisk na część internetową?
Agorze „jest wszystko jedno”?
Zarządzającym Agory w ostatnich dwóch dekadach zdarzały się zupełnie nietrafione ruchy, także inwestycyjne. To nie dziennikarze „Gazety Wyborczej” decydowali, że firma w 2008 roku wybuliła 120 mln zł na Trader.com, który w ub.r. został sprzedany za kwotę nieistotną dla firmy. To nie dziennikarze podpisali dekadę temu umowę kupna za ok. 20 mln zł Goldenline, z którego wiosną ub.r. odeszła większość pracowników, bo inaczej zostaliby grupowo zwolnieni.
Ale mimo tych wpadek to internet jest w Agorze mocno rosnącym biznesem, do tego najbardziej odpornym na covidowe perturbacje, a „Gazecie Wyborczej” subskrypcje pozwalają co najwyżej hamować spadki. Redakcji „Wyborczej” należy się szacunek za patrzenie władzy na ręce czy utrzymywanie ostatniego gazetowego dodatku z reportażami. Ale z szacunku nie zapłaci się pensji pracownikom ani rachunków kontrahentom.
Chcąc nie chcąc, „Wyborcza” od ponad dwóch dekad jest częścią holdingu giełdowego. A nadrzędnym interesem każdej spółki giełdowej jest poprawa wyników finansowych, tak żeby akcjonariusze mogli zarabiać na wzroście ceny akcji i dywidendach.
Może rację ma Bartosz Węglarczyk, który kilka razy w ostatnich latach podkreślał, że firmy z branży mediów nie powinny być obecne na giełdzie, żeby konieczność publikowania co kwartał wyników finansowych nie spowodowała, że staną się one dla kierownictwa absolutnym priorytetem. Notabene, Węglarczyk z satysfakcją przyjął to, że Axel Springer, mniejszościowy udziałowiec Ringier Axel Springer, po zainwestowaniu w niego przez amerykański fundusz KKR opuścił niemiecką giełdę.
Ale jeśli jest już się na tej giełdzie, a na horyzoncie nie ma dobrego wujka Jeffa Bezosa, który wykupi całą firmę, zainwestuje w nią i nie będzie się za dużo wtrącał, trzeba akceptować reguły giełdowej gry. Agorę można było przekształcić w spółdzielnię pracy (tak przez lata funkcjonowało Wydawnictwo Polityka), wtedy to pracownicy decydowaliby o strategii spółki, a i dostawali dywidendy z ewentualnych zysków. A tak, o ironio, największą część dywidend dostaje z Agory (ostatnie wypłacono w 2018 i 2019 roku) OFE należące do państwowego PZU.
W obecnej przepychance istotna jest też kwestia smaku. „Gazeta Wyborcza” i inne liberalne media przez lata kpiły z prawicy, że ich media regularnie są w takiej rozsypce, jak politycy z prawej strony w czasie Konwentu Świętej Katarzyny. A teraz kierownictwo „GW” rozkręciło publiczne pranie brudów, ku uciesze prawicy, angażując w nie jeszcze czytelników. Przez pierwsze lata redakcja „Gazety Wyborczej” funkcjonowała w żłobku. Niedawno skończyła 32 lata, to już wiek, w którym chyba nie wypada wracać do piaskownicy.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało ejdżystowsko, ale skoro Adam Michnik używał wielokrotnie tego argumentu, wejdę na chwilę w jego poetykę. Naczelny „Wyborczej” w maju 2015 roku raczył stwierdzić: „Nie oddajmy Polski gówniarzom”. Myślę, że przy obecnej rewolucji cyfrowej, którą covid jeszcze przyspieszył, powinien kibicować, żeby stery w „Gazecie Wyborczej” przejęli „gówniarze”. Bo władzę w Agorze oddał im już dawno.
Dlatego - żeby na koniec nawiązać do tytułu tekstu - gdyby członkowie zarządu Agory mieli podobny takt i kulturę osobistą jak Adam Michnik, mogliby w odpowiedzi na strzeliste oświadczenia naczelnych „Wyborczej” i wspierających ich autorytetów strawestować zdanie wypowiedziane przez Michnika przed rywinowską komisją sejmową: „Ja w ogóle nie muszę zeznawać” (to już prehistoria, więc podrzucam poniżej wideo). Bo doprawdy w tej sytuacji nie mają się z czego tłumaczyć.
Dołącz do dyskusji: Kto jest grupą trzymającą władzę w Agorze i dlaczego nie „Gazeta Wyborcza” (felieton)