Serial „Anna Boleyn” rozczarowuje i nie wnosi nic nowego poza niepotrzebną zmianą koloru skóry tytułowej postaci historycznej
Wiele hałasu o nic. Tak można podsumować składającą się z trzech odcinków miniserię „Anna Boleyn”, którą można oglądać w Canal+.
„Anna Boleyn” rozgrywa się w 1536 roku i opowiada o ostatnich tygodniach życia tytułowej postaci. Anna Boleyn, druga żona króla Henryka VIII nie cieszy się wielką sympatią i akceptacją królewskiego dworu. Wszyscy jednak czekają aż da swemu mężowi męskiego potomka. Ona sama liczy, że zmieni to nastawienie dworu do jej osoby. I na tej walce o swoją pozycję u boku króla rozpoczyna się fabuła serialu.
Przy okazji omawiania tej serii wyprodukowanej przez brytyjską stację Channel 5 nie można nie wspomnieć o tym, co poniekąd słusznie, choć niepotrzebnie z takim oburzeniem, wzbudziło dyskusję jeszcze przed premierą serialu. Chodzi oczywiście o obsadzenie w głównej roli czarnoskórej Jodie Turner-Smith.
Tymczasem Anna Boleyn nie była czarnoskóra. Warto to podkreślić, bo wolność artystyczna to jedno, ale zakłamywanie faktów historycznych i tworzenie alternatywnych wersji przeszłości to drugie.
Twórcy serii (scenarzystka Eve Hedderwick Turner oraz reżyserka Lynsey Miller) wykorzystali „artystyczną furtkę” w postaci wzmianek o tym, że Boleyn miała oliwkową cerę i czarne włosy oraz rzeczywiście wyróżniała się bardziej śniadą karnacją na tle bladego dworu króla Henryka VIII. Oczywiście od cery śniadej czy oliwkowej nie jest wcale tak blisko do skóry czarnej, no, ale kto artystom zabroni.
Osobiście nie jestem tym castingiem szczególnie wzburzony. Jodie Turner-Smith to znakomita aktorka i w pierwszych dwóch odcinkach zagrała kapitalnie (aczkolwiek w trzecim, finałowym już nie było tak dobrze). Tym niemniej jakiekolwiek sugerowanie, że czarnoskórzy znajdowali się wysoko pośród królewskiej socjety w XVI-wiecznej Anglii jest zwyczajną nieprawdą i „faktem alternatywnym”. Dorosły widz pewnie o tym wie, ale czy ten młodszy posiada podobną wiedzę o przeszłości? A warto wspomnieć, że są ludzie, którzy uważają, że „Gra o tron” to serial historyczny i pokazuje to, co rzeczywiście wydarzyło się przed wiekami...
Obsadzenie Jodie Turner-Smith w roli Anny Boleyn uważam więc za tanią prowokację, którą o tyle łatwo uzasadnić, że Smith jest znakomitą aktorką. A przecież nie o kolor skóry chodzi, prawda? Podobno... Czarnoskóra królowa w XVI-wiecznej Anglii ma mniej więcej taki sam sens jak biały król afrykańskiego plemienia w XIII wieku.
Jeszcze gdyby ten casting był jedną z części składających się na artystyczny sukces „Anny Boleyn” to można by przymknąć oko na te poprawne politycznie zabiegi.
Gdyby całość rzeczywiście była rewizjonistyczną wersją historii, odważniejszą w przekazie i formie to miało by to sens. Niestety jest to jedyna rzecz, która rzuca się w oczy z całego serialu i wyróżnia go na tle innych. Cała reszta tej produkcji jest boleśnie nijaka i zwyczajnie nudna. Pierwszy odcinek niby próbuje nas wciągnąć w intrygę na dworze Henryka VIII, ale czyni to niemiłosiernie rozwleczonym tempem, banalnymi dialogami nie oferując nic ponad to. Dodatkowo w rzeczoną intrygę jesteśmy wrzuceni od pierwszych sekund serialu, tak więc nie spodziewajcie się jakiegokolwiek przedstawienia postaci i zarysowania problematyki. Do tego przed seansem niezbędna będzie lektura chociażby Wikipedii.
W odcinku drugim napięcie w końcu zaczyna rosnąć, a wydarzenia zaczynają być coraz bardziej napięte, ale to nadal nie jest dramat psychologiczny z najwyższej półki. Z kolei finał kompletnie nie wykorzystał potencjału, jaki zbudował mu odcinek poprzedzający, tym samym utwierdzając w przekonaniu, że mamy do czynienia z dziełem co najwyżej przeciętnym. Wszelkie dramatyczne tropu, które zostały rozpoczęte wcześniej, w finale zostały kompletnie „położone”.
Nie bardzo więc widzę, poza potrzebą obsadzenia czarnoskórej aktorki w roli Boleyn, jakiekolwiek uzasadnienie bytu tego serialu.
Wszelkie paralele ze współczesną polityką i sprawami społecznymi są ewidentne i każdy, kto zna historię Anny Boleyn mógł sobie je dawno dopowiedzieć, nie jest to więc wymysł twórców. Tak samo jak to, że Boleyn uchodzi za prekursorkę współczesnego feminizmu.
Chciałem znaleźć coś więcej w serialu „Anna Boleyn” niż decyzje castingowe wymierzone w zwrócenie uwagi na tę produkcję, ale niestety nie udało mi się to. Poza solidnym aktorstwem czeka na widza średniej klasy scenariusz, przeciętne kostiumy i niemała ilość historycznych błędów oraz nieścisłości.
Serial „Anna Boleyn” to produkcja, którą polecić mogę albo fanatykom tej postaci, którzy nie chcą przegapić żadnego dzieła z nią w centrum uwagi bądź tym, którzy nie mieli dotąd styczności z jej historią. Choć o w tym przypadku nie polecam tego z czystym sercem ze względu na liczne historyczne nieprawidłowości. To już chyba lepiej obejrzeć dwa pierwsze sezony „Tudorów”.
Ocena: 4/10
Dołącz do dyskusji: Serial „Anna Boleyn” rozczarowuje i nie wnosi nic nowego poza niepotrzebną zmianą koloru skóry tytułowej postaci historycznej
W kinie łatwo dostrzec masę podobnych przypadków. Np. film Czarna Pantera na siłę castingował jedną białą postać (Co prawda dobrze zagraną przez Martina Freemana), choc pierwotny scenariusz był trochę inny. Tak samo w najnowszej trylogii Star Wars każdy nowy główny bohater jest innej rasy. Nie jest to przypadek, tylko celowy zamiar castingowy wyboru aktora na podstawie jego koloru skóry. A powinno się wybierać najbardziej utalentowaną osobę na każdym castingu.