Łukasz Grass: Zmieniam wizerunek i zamykam za sobą drzwi do świata informacji
- Świat newsów mnie zmęczył i stwierdziłem, że to nie jest moje miejsce. Realizuję się w swojej pasji, jaką jest sport i zdrowy styl życia - mówi w rozmowie z Wirtualnemedia.pl Łukasz Grass, który od września poprowadzi program „Sąsiad na widelcu” w TVP1.
Z Łukaszem Grassem rozmawiamy o kulisach jego całkowitej rezygnacji z dziennikarstwa informacyjnego, przyczynach zajęcia się tematyką sportową i stworzenia portalu akademia triathlonu.pl oraz o tym, czego możemy oczekiwać po jego nowym programie „Sąsiad na widelcu”, który we wrześniu br. pojawi się na antenie TVP1.
Krzysztof Lisowski: W jesiennej ramówce telewizyjnej Jedynki pojawi się Pan jako prowadzący show kulinarny „Sąsiad na widelcu”. To drugi Pana program w TVP poza „Polacy tu i tam” z TVP Polonia. Czy będzie to już definitywne i ostateczne zerwanie z działką informacji, z którą był Pan związany przecież jeszcze nie tak dawno?
Łukasz Grass, prowadzący program „Sąsiad na widelcu” w TVP1: Chyba jeszcze raz muszę wyraźnie podkreślić, że nie porzucam dziennikarstwa informacyjnego teraz, a zrobiłem to już jakiś czas temu i mam nadzieję, że nowy projekt medialny spowoduje, że już nigdy nie usłyszę pytań zarówno o powrót do informacji, bo takiego nie będzie, ani też pytań przy kolejnych programach „lajfstajlowych” - dlaczego rozstaję się z newsami? O tym, dlaczego tak się stało, wspomniałem m.in. w książce „Trzy mądre małpy”. Przestałem odczuwać satysfakcję ze swojej pracy. Wypaliłem się, zmęczyłem newsami, ale ten kij ma dwa końce. Z jednej strony drażniło mnie coraz więcej informacji, a raczej sposobu przekazu informacji, które opiszę symbolicznie jako wiadomości typu „Matka Madzi”, „Royal Baby” i tym podobne. Przestałem też widzieć sens w rozmowach z politykami. Z drugiej strony męczyła mnie konieczność ciągłego bycia ekspertem od wszystkiego, ale nie dlatego, że taki był wymóg, a dlatego, że przesadnie dążyłem do perfekcyjności, poświęcając mnóstwo godzin na przygotowania, wymyślanie nowych tematów, różnych pomysłów na te same tematy, itd. Po kilkunastu latach takiego podejścia człowiek się wypala, a informacja męczy psychicznie.
Jednak wytrzymał Pan w świecie newsów tych kilkanaście lat?
Łącznie spędziłem w newsach prawie 12 lat i choć będzie Panu trudno w to uwierzyć, przez cały ten czas towarzyszył mi stres i bliżej nieokreślone uczucie wiecznego pośpiechu. Najzwyczajniej w świecie mnie to zmęczyło i stwierdziłem, że to nie jest moje miejsce. Od dłuższego czasu realizuję się w swojej pasji, jaką jest sport i zdrowy styl życia. Propozycja poprowadzenia programu „Sąsiad na widelcu” pojawiła się znienacka, tuż przed wakacjami, jest częścią tego innego życia zawodowego, w którym od jakiegoś czasu się realizuję i cieszę się, że producenci z firmy Rochstar stwierdzili, że będę pasował do tego projektu.
To totalna zmiana wizerunku...
I co w tym złego? Bardzo się z tego cieszę. Nie rozumiem, skąd tyle szumu wokół prostych życiowych decyzji, które powodują, że ja i moja rodzina mamy się lepiej. Nie byłem przywiązany do wizerunku poważnego pana z telewizji, który każdego wieczoru, do swojej emerytury, będzie opowiadać, co wydarzyło się w Polsce i na świecie, tym bardziej, że coraz więcej w tych informacjach jest sensacji i emocji. Bywało, że i ja ulegałem tej swoistej modzie na podkręcanie tematów, dlatego mówię, że ten kij ma dwa końce. I wreszcie ostatni argument - praca to nie wszystko. Są jeszcze tysiące innych rzeczy, które składają się na poczucie zadowolenia z życia, a które przez lata zaniedbywałem. Mam nieodparte wrażenie, że jestem bliżej przysłowiowego środka niż kiedykolwiek wcześniej.
Czyli na zawsze zamyka Pan drzwi do informacji?
Na cztery spusty i bez żalu. To jest już rozdział zamknięty. Będę pracować w telewizji, ale po pierwsze bardziej jako prezenter, prowadzący niż dziennikarz, po drugie tylko w ramach tzw. projektów, które dają mi ogromny wachlarz możliwości i czasu na realizowanie własnej pasji i głównego zajęcia związanego z triathlonem, jego promocją i rozwojem w Polsce.
W mediach pojawiały się Pana wypowiedzi, w których podkreślał Pan, że tamten okres - związany z newsami - wyczerpał Pana psychicznie i fizycznie (nerwy, nadwaga itd.) Dlaczego aż tak bardzo zraził się Pan do dziennikarstwa newsowego?
Przestałem widzieć sens w tym, co robię. Bardzo często, również na zajęciach ze studentami czy uczniami, które od czasu do czasu prowadzę, podaję takie porównanie - kiedy piekarz idzie do pracy, to ma wymierny efekt swoich działań. Po kilku godzinach na półkach pojawia się kilka tysięcy bułek i chlebów. Kiedy ja kończyłem swoją pracę, miałem poczucie zmarnowanych godzin. Rozmowy z politykami nie miały dla mnie sensu, nic nie przynosiły, były kolokwialnie mówiąc „biciem piany”, bo albo politycy nie mieli nic ciekawego do powiedzenia, albo ich dyskusja sprowadzała się do emocji i wzajemnego oskarżania. Informacje z definicji są bardzo krótkie i powierzchowne, ale mam wrażenie, że ten proces spłycania przekazu, pozbawiania wiadomości wartości merytorycznej kosztem wzbudzania emocji jeszcze bardziej się pogłębił. Na pewno jest to związane z permanentnym przekazem na żywo, nie ma czasu na refleksję, liczy się tu i teraz, wszystko musi być „instant”, co powoduje, że bardzo często wyciągane są na wizji pochopne wnioski, sądy, oceny dokonywane przez dziennikarzy, którzy zostali rzuceni „na front” w ostatniej chwili, z zaskoczenia, nie mieli czasu przygotować się do tematu. Po części rozumiem taką sytuację, bo przecież stacje newsowe muszą działać szybko i sprawnie, ale niestety dzieje się to dużym kosztem. Poza tym bardzo zmienił się język, jakim mówią do nas dziennikarze, reporterzy. Jest nasycony emocjami, narracja jak z filmu sensacyjnego lub horroru. Bardzo często jadąc samochodem z dziećmi muszę wyłączać radio. Mam wrażenie, że w naszym fachu powinno organizować się cykliczne spotkania z ekspertem, który będzie przypominał, co to znaczy empatia. Brakuje mi jej tak samo, jak siwych włosów w telewizji, czyli doświadczonych, wiarygodnych prezenterów. Szczególnie bardzo młodzi, początkujący dziennikarze nie zastanawiają się, do kogo mówią, nie przechodzi im przez myśl fakt, że może ich słuchać matka z dzieckiem, sąsiedzi „bohaterów” newsa, koleżanka lub rodzina zamordowanej dziewczyny, którzy właśnie słuchają, jak reporter bezrefleksyjnie opisuje szczegóły tragedii. Po co? To pytanie, jakie najczęściej zadaję sobie słuchając takich informacji. Przez kilka lat prowadziłem programy newsowe i publicystyczne. Starałem się wykonywać swoją pracę jak najrzetelniej, ale widz nie widział tego, co się dzieje we mnie, w środku - a to było dla mnie dużo ważniejsze niż to, co widać było na zewnątrz.
Jak Pan wspomina pracę w TVN24 (tam pracował Pan najdłużej), a jak np. pracę w TOK FM, gdzie był Pan przecież wiceszefem i miał wpływ na kształt programów?
W TVN24 nauczyłem się telewizji, pracy przed kamerami, pracy na żywo, w stresie, w zasadzie poznałem całe rzemiosło telewizyjne i wielokrotnie szczerze dziękowałem swoim kolegom za kilka lat wspaniałego doświadczenia. W TOK FM zacząłem swoją przygodę z dziennikarstwem newsowym jeszcze na długo przed zatrudnieniem w TVN24, kiedy Ewa Wanat budowała pierwsze radio informacyjne w Polsce. Zostałem zaproszony do współpracy, a od Ewy nauczyłem się wszystkiego na temat rzetelnej i prawdziwej informacji. Później na moment wróciłem do TOK FM, kiedy postanowiłem rozstać się z telewizją informacyjną. W zasadzie ten powrót do źródeł był tylko postawieniem kropki nad i, przekonaniem się, czy obrałem słuszną drogę porzucając newsy. Wiem, do czego Pan dąży pytając o różnice i podkreślając, że miałem wpływ na kształt informacji. Nie naciągnie mnie Pan na takie porównania, powiem tylko, że z uwagi na niejasności kompetencyjne w redakcji niestety nie miałem takiego wpływu na program, jaki powinien mieć szef informacji.
Jak to się stało, że przeszedł Pan swoistą przemianę i z mężczyzny z ekranu tv ze sporą nadwagą przeistoczył się Pan w osobę, która wyglądem przypomina zawodowego sportowca? Czym jest dla Pana sport?
Dziś mija już prawie 6 lat od momentu, kiedy zacząłem trenować triathlon. Do aktywnego życia sportowego wróciłem jeszcze w TVN24. Od zawsze uprawiałem sport, był moją przepustką do lepszego życia. Przez 18 lat mieszkałem na Pomorzu, w małej, rolniczej wtedy wiosce, z której za wszelką cenę chciałem się wyrwać. Zrobiłem to poprzez sport właśnie, ale kiedy przyszedł czas pracy w mediach zaniedbałem się, przestałem trenować, przytyłem do prawie 103kg. Do tego doszedł stres, ciągła pogoń, pośpiech, brak czasu na realizację swoich pasji, zainteresowań, itp. Jeżeli doda Pan do tego rozczarowanie związane z tym, w jakim kierunku zmierzają media newsowe, zrobiła się niezła mieszanka wybuchowa, która eksplodowała pewnego dnia na schodach w firmie. Wchodząc nimi do pokoju, gdzie pracowałem, poczułem się kiepsko...bardzo kiepsko i postanowiłem wszystko zmienić. To był impuls, za którym poszedłem. Dodatkowo nałożyło się jeszcze kilka innych czynników, o których nie chcę mówić, a które przyspieszyły tylko moją decyzję. Zbieg okoliczności sprawił, że padło na triathlon, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że pomógł mi powrócić do źródeł, to jeszcze zorientowałem się, że jest to w Polsce bardzo niszowy sport, który na całym świecie uprawiają miliony ludzi. Stwierdziłem, że przy odrobinie szczęścia mogę połączyć pasję i zdrowy styl życia z zarabianiem pieniędzy i ogromną radością z tego, co robię. Wypromować triathlon tak, aby stał się sportem, jeśli nie masowym, to bardzo popularnym. Razem z Michałem Drelichem z Agencji Sport Evolution, Piotrem Netterem, byłym trenerem kadry narodowej i wieloma innymi osobami, od kilku lat robimy wszystko, żeby triathlon zaistniał w świadomości większości Polaków. Stąd też pomysł Michała na wciągniecie do tego sportu znanych ludzi, którzy wchodzą w rolę Ambasadorów Herbalife Triathlon i, jak widać, zostają w tym sporcie również po zakończeniu tej misji. Jesteśmy w zaawansowanej fazie ściągnięcia do Polski zawodów serii Ironman - najbardziej prestiżowej i legendarnej organizacji, która odpowiada za przebieg Mistrzostw Świata na Hawajach. Rozmawia Pan właśnie z facetem, który jest cholernie szczęśliwy z decyzji, jakie podjął, kierując się intuicją. Spełniam się również sportowo, bo właśnie w tym roku w lipcu podczas zawodów Ironman 70.3 w norweskim Haugesund zdobyłem kwalifikacje na Mistrzostwa Świata do Las Vegas i 8 września br. będę jednym z kilku Polaków reprezentujących nasz kraj w swojej kategorii wiekowej na dystansie Half Ironman.
Jak się ma Pana portal akademiatriathlonu.pl? Czy zbudowaliście już dużą społeczność i czy portal na siebie zarabia?
Gdyby na moim portalu zestawić w procentach ilość wiadomości z polskiej i światowej sceny triathlonowej z blogami i publicystyką, to uzyskamy pewnie stosunek 80% do 20% na korzyść tego drugiego. W ciągu dwóch lat funkcjonowania AT udało nam się zbudować ogromną społeczność triathlonową i z tego jestem bardzo dumny. W tej chwili pisze u nas regularnie kilkudziesięciu blogerów, mamy około 30 tysięcy unikalnych użytkowników miesięcznie, najbardziej cieszy jednak skokowy przyrost uczestników zawodów triathlonowych. Jeszcze 3 lata temu w zawodach organizowanych przez mojego wspólnika brało udział około 150 osób. Dziś największa impreza na dystansie Half Ironman (1,9km pływania/90km jazdy rowerem i 21km biegu) zgromadziła 11 sierpnia 1300 uczestników!!! To rekord w historii polskiego triathlonu, a trzeba pamiętać, że tydzień wcześniej w Poznaniu i w ten sam weekend odbywały się w Polsce inne zawody triathlonowe. Jeżeli chodzi o finanse, to nie dokładamy już do utrzymywania i prowadzenia portalu, choć daleko nam do typowej redakcji, jaką mam w głowie. Ale po tych kilku latach przygody z triathlonem wiem, że marzenia się spełniają, więc cierpliwie robimy swoje.
Ogląda Pan teraz stacje newsowe albo programy informacyjne?
Nie. Od jakiegoś czasu nie oglądam programów informacyjnych w żadnej stacji telewizyjnej i - szczerze mówiąc - nie mam poczucia, że coś tracę. Kiedy chcę się czegoś dowiedzieć, sięgam do tematycznych serwisów informacyjnych w internecie, o których wiem, że dostarczą mi takiej informacji, jakiej w danej chwili szukam. Telewizje informacyjne oglądam, ale wybieram tylko nieliczne programy publicystyczne pomijając politykę.
Wracając do nowego programu tv: „Sąsiad na widelcu” to nie jest typowy program kulinarny... Czym chcecie przyciągnąć przed telewizory widzów i wyróżnić się na tle konkurencji?
Ten program jest połączeniem programu kulinarnego i krajoznawczego. Podróżuję po Lubelszczyźnie, pokazując jej uroki, walory turystyczne, a jednocześnie w każdej z 10 miejscowości, w których jesteśmy, szukam dwóch rodzin, które rywalizują ze sobą na przygotowanie posiłku inspirowanego kuchnią regionalną. Rywalizacja to może dużo powiedziane, ponieważ nagrody nie są wysokie, wygrywają wszyscy - zależało nam na pokazaniu, że w 90 minut można przygotować w rodzinnej atmosferze wspaniały obiad, dobrze się bawić, poznając regionalne smaki. Do zabawy zapraszamy też sąsiadów, którzy wcielają się w rolę jury. Oceniają przygotowane potrawy podawane przez nasze „koła ratunkowe”, czyli szefów kuchni: Ewę Olejniczak i Roberta Sowę, którzy pomagają rodzinom w przygotowaniu dań. Jury wybiera zwycięzców, ale robi to w ciemno, dopiero po werdykcie okazuje się, u kogo byli nasi mistrzowie kulinarni. Promujemy oczywiście nie tylko lokalną kuchnię, ale również sam region - w tym przypadku Lubelszczyznę. Odwiedzamy 10 miejscowości, pokazując architekturę, przyrodę oraz walory turystyczne tych miejsc, zachęcając do spędzenia tam urlopu, wakacji lub weekendu. Program produkuje firma Rochstar, a reżyserem jest Maciej Piotrowski - jestem w doborowym towarzystwie z profesjonalną ekipą telewizyjną, z którą znam się zarówno z czasów pracy w TVN24, jak i w TVP.
Ostatnio mamy swoisty „wysyp” programów kulinarnych i show-biznesowych. Prawie każda stacja ma już jeden lub kilka takich formatów. Czy to oznacza, że telewizja się zmienia?
Oczywiście, że się zmienia. Od kiedy powstała, to się zmienia i będzie się zmieniać. Część zmienia się na lepsze, część na gorsze - to normalne. Stabilizacja w mediach to słowo charakterystyczne chyba tylko wyłącznie dla operatorów obrazu, a mówiąc całkiem poważnie...to „rozchwianie emocjonalne” telewizji związane jest z nieustannym szukaniem widza, który ucieka w internet, kanały tematyczne. Coś, co jeszcze nie tak dawno było charakterystyczne dla polskiego widza, czyli przywiązanie do jednej stacji albo jednego kanału powoli zamiera. Proszę spojrzeć na rosnące wyniki oglądalności kanałów tematycznych, internetowych serwisów tematycznych. Dla telewizji nastał trudny czas, ponieważ musi się ona odnaleźć w czasach, w których widz ma ogromny wybór, a co najważniejsze już sam może tworzyć swój domowy kanał TV i decydować, co i o której godzinie będzie w nim oglądać. Czy nastała moda na programy kulinarne i show-biznesowe? Nie wiem. One zawsze były w telewizji. Na pewno zmienia się ich forma.
W latach 2011-2012 był Pan jednym ze współprowadzących „Kawę czy herbatę”. W ubiegłym tygodniu media obiegła informacja, że TVP likwiduje ten program poranny. Nie żal Panu? Jakie ma Pan wspomnienia związane z „Kawą czy herbatą”?
Domyślam się, że kryterium likwidacji programu było jedno - finansowe. Wyniki oglądalności oraz bilans zysków i strat to coś, co rządzi w każdej telewizji. Obecnie na rynku na programy poranne walczyły ze sobą już nie tylko TVN i TVP, ale również trzy stacje informacyjne, których tzw. „Poranki” coraz bardziej przybierają „lajfstajlową” formę - widać to szczególnie w wakacje, ale myślę, że ta zmiana kursu będzie utrzymywana. Nie analizuję wyników oglądalności, ale wydaje mi się, że mogły podebrać widzów z programów śniadaniowych. Wyobrażam sobie, jak trudno utrzymać oglądalność, kiedy w niespełna 40 milionowym kraju funkcjonuje 5 telewizyjnych „Poranków” w 2 stacjach ogólnopolskich i 3 informacyjnych! To naprawdę fenomen! Szkoda tylko, że z ekranu Telewizji Polskiej znika tytuł, który od ponad 20 lat istniał w świadomości widza. Z pewnością w chwili obecnej nie było metody na uratowanie programu śniadaniowego w TVP, ale może ktoś kiedyś taką znajdzie i program wróci na swoje miejsce, tym bardziej, że jak słyszałem dyrektor Piotr Radziszewski tego nie wyklucza. Wspomnienia z tym programem mam wyłącznie dobre, pracowałem z Klaudią Carlos, z którą znałem się jeszcze z czasów TVN24, a moim szefem była Kasia Nazarewicz, z którą pracuje się fenomenalnie.
Poprzednia 1 2
Dołącz do dyskusji: Łukasz Grass: Zmieniam wizerunek i zamykam za sobą drzwi do świata informacji