Profesor Wilczur na nowe czasy. Recenzja netfliksowego „Znachora” Michała Gazdy
To się prawie nigdy nie udaje. Chociaż pokusa kręcenia nowych wersji i kontynuacji filmów uznawanych za kultowe cyklicznie odzywa się w kolejnych pokoleniach twórców. Tym razem Michał Gazda zmierzył się z zadaniem praktycznie niewykonalnym. „Znachor” Jerzego Hoffmana to dzieło na stałe wpisane w kalendarz polskich świąt, stanowiące jeden z najważniejszych elementów rodzimej kultury filmowej. A jednak Gazda wyreżyserował obraz, który spodoba się widzom i nikt nie będzie mówił, że Hoffman zrobił to lepiej, tylko inaczej.
„Znachor” debiutujący dzisiaj na Netfliksie, to już trzecia ekranizacja dzieła literackiego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Pierwsza powstała w roku wydania powieści, czyli w 1937, a ta najważniejsza w 1981. Na nową wersję musieliśmy czekać ponad 40 lat. Wydawało się, że nikt nie potrzebuje kolejnego „Znachora” i to kilka miesięcy po wskrzeszeniu „Pana Samochodzika i templariuszy”, filmu, który nie przypadł do gustu polskiej widowni. Netflix często popełnia błędy repertuarowe, ale nie tym razem.
Proszę Państwa, to jest Rafał Wilczur
„Znachor” z główną rolą Leszka Lichoty jako profesora Rafała Wilczura, to fenomenalne kino, porywające uniwersalną opowieścią o samotności i potrzebie miłości. Jerzy Bińczycki to był ten idealny Rafał Wilczur, którego nikomu nie oddamy. Okazuje się jednak, że Leszek Lichota nie zamierzał konkurować o miano „lepszej” wersji ikonicznego bohatera. Dzięki temu otrzymaliśmy świetną kreację aktorską, która nie jest epigońska, ani nie odcina kuponów od czyjejś popularności. To wielka przyjemność oglądać aktora w jednej ze swoich najlepszych ról filmowych. Lichota został trafnie obsadzony, ma odpowiednią powierzchowność, a jak się też miało okazać, doskonałe wyczucie postaci. Widz podczas seansu nie musi cały czas z frustracją porównywać dwóch wersji filmu.
Drugim ważnym elementem sukcesu nowego „Znachora” jest scenariusz. Napisany przez Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuczewskiego nie powtarza wersji Jacka Fuksiewicza i Jerzego Hoffmana. Twórcy zmieniają elementy biografii Wilczura, a także historie ludzi, z którymi jest związany. Inaczej rozwija się główna oś dramaturgiczna, ma inne tempo, inne punkty zwrotne. Co ciekawe, sam punkt wyjścia filmowej opowieści został zmieniony, ale także charakter postaci. Marysia Wilczur (w tej roli Maria Kowalska) ma inny temperament, inne plany na przyszłość i marzenia. Patrząc na postać Marysi, odnosimy wrażenie, że twórcy odważniej wpłynęli na jej losy. Starali się nieco uwspółcześnić (mimo że akcja filmu dzieje się, podobnie jak we wcześniejszych ekranizacjach, w latach 30. XX wieku) zachowania bohaterów dlatego Marysia jest bardziej wyemancypowana niż postać grana przez Annę Dymną.
W filmie pojawia się humor, więcej swobody obyczajowej, nie brak scen erotycznych. Wszystko to sprawia, że „Znachor” Gazdy oddala się od melodramatycznego wydźwięku. Jest skupiony na opowiadaniu o ludziach, a w mniejszym stopniu o nieodwzajemnionych uczuciach, ale to wciąż opowieść o uniwersalnych wartościach, jak empatia, lojalność, przyjaźń, wspólnota.
Wsi spokojna, wsi wesoła
Zdjęcia Tomasza Augustynka zabierają nas do malowniczych Radoliszek gdzie życie, poza gwarem wielkiego miasta, toczy się pracowicie, ale w kontakcie z naturą. Piękne ujęcia pól, okolic młyna, w którym zamieszkuje Antoni Kosiba, robią duże wrażenie. Gdzieś pomiędzy spacerem do stodoły młynarzowej Zośki a lokalną karczmą można zrozumieć sens powstania nowego „Znachora”. Takich pokrzepiających opowieści dzisiaj bardzo potrzebujemy – o niesieniu bezinteresownej pomocy, trudnych wyborach, wierności swoim ideałom.
Rafał Wilczur traci pamięć, włóczy się po wsiach i miasteczkach, niesie pomoc potrzebującym; to się nie zmieniło w kolejnych ekranizacjach od 1937 roku. Jednak położenie akcentów na potrzebie bliskości z drugim człowiekiem, dążeniu do zdobycia wykształcenia przez Marysię, swobodzie seksualnej, odróżnia film Michała Gazdy od poprzednich ekranizacji. Finał także różni się od wersji Hoffmana. I znowu - inaczej nie znaczy gorzej.
Niezbyt melodramatycznie
Wielbiciele melodramatów mogą być rozczarowani tym, że wszystko, co w tym gatunku kanoniczne, czyli patos, cierpienie, smutek zostaje rozmyte i zdominowane przez rozwijanie historii bohaterów drugiego planu (jak np. Zośka z młyna, której najbliżej do postaci Soni, granej u Hoffmana przez Bożenę Dykiel). Skoro już o nich mowa, nie mogę pominąć roli Artura Barcisia. To jedyny aktor występujący w dwóch wersjach „Znachora”. U Hoffmana zagrał postać Wasylko, syna właściciela młyna, który uległ wypadkowi, a u Gazdy wcielił się w rolę kamerdynera Czyńskich.
Warto wspomnieć także udane role kobiece – jako Zośka z młyna wystąpiła Anna Szymańczyk, a jako Marysia Wilczur, wspominana już Maria Kowalska. Szymańczyk stworzyła ciekawą postać, dynamiczną właścicielkę młyna, której jest kobietą „do tańca i do różańca”. Jej witalność, siła fizyczna, zdrowy rozsądek dobrze korespondują z empatią i bezinteresownością Antoniego Kosiby. Bohaterka jest jego kompasem i źródłem na nowo rozbudzonych pragnień o szczęściu. Maria Kowalska stworzyła Marysię Wilczur inną niż Anna Dymna. Jej bohaterka jest zdecydowana i bezkompromisowa, inaczej też układa swoje relacje z Antonim/prof. Wilczurem.
„Znachor” zaskakuje odwagą pójścia inną drogą niż wielki poprzednik. To historia równie piękna jak ta, którą stworzył Hoffman. Warto spróbować (choćby ze względu na muzykę Pawła Lucewicza). Sceptycy nie pożałują. Emocjonujących scen sądowych nie zabrakło.
Film „Znachor” dostępny jest na platformie Netflix od 27 września.