Zapraszałem ostatnio ludzi z grona moich Facebook’owych do „polubienia” strony jednego z projektów, w których biorę udział. Przy tej okazji przejrzałem całą listę kilkuset nazwisk (targetuję – nie ślę nigdy zaproszeń „do wszystkich”). Znalazłem na niej wielu ludzi interesujących, mądrych, wybitnych…, którzy nie zamieszczają omalże żadnych treści i niczego nie komentują.
Najpierw zastanowiłem się, dlaczego tylu moich ciekawych znajomych nie dzieli się swoimi przemyśleniami. Przecież mogliby tyle wnieść do dyskusji! Zakładając, że rozmowa z mądrym człowiekiem rozwija, doznałem uczucia ponoszonej każdego dnia straty, spowodowanej tym milczeniem w świecie internetowej społeczności.
Po chwili pojawiła się refleksja numer dwa. Już teraz generujemy więcej treści niż kiedykolwiek, ktokolwiek będzie w stanie przebadać (nie tylko w social mediach, urzędowe bazy danych i transakcje handlowe też robią swoje). Nasza historia – ludzi przełomu XX i XXI wieku jest więc bardziej skazana na przyczynkarstwo, niż mająca szansę na syntezę i monografię. Dlatego tak bardzo rośnie rola historii współczesnej. Bo musimy sami zacząć pisać swoje dzieje. Po prostu – opowiedzieć im (tym, co przyjdą po nas) o sobie i naszej epoce.
Choćby o tym, jak doszło do tego, że źródłem, które po nas zostało to miliardy selfie z wakacji…