Tytuł jak tytuł może wiele mówić albo być zachętą dla czytelnika aby ten dał się skusić i zdecydował zajrzeć co się pod nim kryje a licznik odsłon szybuje w górę. Ten, którym opatrzyłem niniejszy wpis osądzisz Czytelniku sam.
Jest rok 2018, koniec zimy trafiam do szpitala w Oławie gdzie zostaje przeprowadzona nieprzyjemna operacja zatok. Zatoki co wiemy ma każdy ale nie każdemu dają się we znaki tak, że w wieku 19 lat zmuszony był zawiesić kolce do biegania na kołek mimo, że w pokoju na czwartym piętrze nowo postawionego bloku leżał młodzieżowy dyplom olimpijski. Do Igrzysk w Moskwie był jeszcze kawałek wystarczyło czasu aby zrobić minimum tym bardziej że forma była całkiem niezła. Bez problemu swoje minima zrobili P. i bracia Z.
Naszprycowywany penicyliną i naświetlony lampami już nigdy nie pobiegłem setki poniżej 11.00 i nie skoczyłem więcej niż 6.60. Szarą rzeczywistość realizowałem na poziomie amatorskim i tylko dla zdrowia. Już nie musiałem nikomu ani sobie cokolwiek udowadniać. Ot pogodziłem się z tym co mnie spotkało i cieszyłem, że zdrowie znowu wróciło.
W szpitalu po regulaminowych 10 dniach stawiam się na kontrolę – w czasie po operacji czuję się o wiele gorzej niż przed – tam miła pani doktor, ta sama która asystowała podczas operacji wyciąga mi z nosa dwa tampony w skrzeplinach z krwi i ropy. Zaczynam oddychać i świat zaczyna nabierać sensu. Podaje suche informacje doktorowi, który teraz czyni notatki w karcie pacjenta, a 10 dni wcześniej zamaskowany wykonywał operację: padają jakieś informacje i na koniec stwierdzenie, że wdały się bakteria i wirus.
Wróciłem do siebie i dalej kiepskawo się oddycha. Kończy się zwolnienie, na zewnątrz zrobiła się wiosna więc wracam do pracy u Rudej. Czekały na mnie jak na zmiłowanie. Pięćdziesiąt pań personelu i ja jeden. Znowu jest wszystko dobrze. Ale jak wiadomo to co dobre nie trwa wiecznie. Mój nos wyłapuje wszelkie zapachy w tym bardzo nieprzyjemne te od papierosowego dymu. Zatoki na ten odór zaczynają fiksować, a że dziesięć pań paliło jak lokomotywy więc zaczynam szukać innego miejsca pracy dla siebie. I tak od Rudej trafiam do Wrednej. W ten sposób przechodzimy do zasadniczej części tekstu ukrytego pod tytułem.
Przeklinam dzień w którym przekroczyłem próg najgorszej szkoły w województwie. Ruda już po fakcie mojego odejścia po regulaminowych trzech miesiącach wypowiedzenia dowiaduje się od którejś z dziewczyn, że powodem mojego odejścia były osoby palące w przejściu do mojego miejsca pracy. Dzwoni nie ukrywając rozżalenia i pyta mnie dlaczego do niej z tym nie przyszedłem. – Nie donoszę, pani dyrektor. – odpowiadam. Trzeba było do mnie przyjść. Brakuje nam tutaj pana.
Do dziś utrzymujemy kontakt mimo że trzy lata minęły miesiąc temu.
U Wrednej z początku dopóki na emeryturę nie odeszła pani kierownik – moja bezpośrednia przełożona – było w miarę. Kiedy odeszła zaczęło się piekło. Wredna nie znosi ludzi mądrzejszych od niej, a już wręcz zoologicznie nienawidzi tych, którzy nie trzymają palca prosto w jej… Każdy wie gdzie.
W tej szkole oprócz wielu „dyscyplin” zabronionych prawem jedna jest wiodącą – „ofiara roku”. Wredna wybiera sobie ofiarę i metodycznie zaczyna ją niszczyć nie zwracając uwagi ani na regulamin pracy ani na Kodeks Pracy i inne przepisy ustanowione prawem. Wredna za pewne zasługi ma wąskie grono znajomych, którzy dobrze się urządzili w mieście. Od chwili odejścia pani kierownik stoczyłem na „szkolnym ringu” kilka rund. Dokładnie cztery. Wynik? Patrząc z mojej strony korzystny jest dla mnie, ale nie do końca gdyż okupiony pogorszonym stanem zdrowia. Wiadomo nic tak zdrowia nie niszczy jak stres. Jest jeszcze piąta runda – tę rozstrzygnie Sąd Pracy. Z tego co wiem nie tylko w mojej sprawie ale jeszcze co najmniej trzech innych osób, których się pozbyła.
No to do meritum zmierzajmy bo papieru szkoda.
Maj tego roku. Ląduję u kardiologa – niedokrwienność serca i kilka innych pierdoł z nim związanych. Nie będę się zamartwiał jakimiś tam podrobami. Czerwiec tego roku. Ląduję w Centrum Medycyny Ratunkowej przy Fieldorfa we Wrocławiu. Koronarografia wyklucza bezpośrednie zagrożenie dla życia. Przy wypisie słyszę:
„To, że ma pan główne tętnice czyste i są tylko liczne małe płytki to nie oznacza że może pan zapomnieć o swojej chorobie. Te małe płytki potrafią szybciej pękać powodując nagły zawał z zejściem włącznie. Proszę dbać o siebie unikać stresu i nadmiernego wysiłku fizycznego. No i koniecznie brać przypisane leki i stawiać się regularnie na kontrolę u kardiologa. Tutaj ma pan skierowanie.”
Tego skierowania do dzisiaj nie zrealizowałem, albowiem od czerwca tego roku do końca przyszłego brak wolnych miejsc na skierowania z NFZ. Z tego i żadnego innego powodu zmuszony zostałem korzystać z usług kardiologa, i nie tylko, prywatnie.
Jako osoba pesymistycznie nastawiana do wszelkich eksperymentów medycznych przed pójściem do szpitala nie dałem się ukłuć specyfikiem przeciw chorobie na C. Minął czerwiec, lipiec stanął na progu i rysował się powrót do najgorszej ze szkół w stolicy Dolnego Śląska. Mając na uwadze moje potyczki z Wredną zacząłem się zastanawiać czy nie poddać się i zaczepić przeciw C.
Nie wiem czy to rozsądek czy raczej obawa, że Wredna dostanie narzędzia aby mnie w końcu wypierdolić z tej jej badziewnej szkoły. Wszak w tym umęczonym bioterroryzmem kraju coraz szerzej i głośniej mówiło się o segregacji. Przekalkulowałem sobie, że dla własnego dobra (nie dam się wypierdolić na niespełna dwa lata przed emeryturą!) dam się ukłuć. Jak postanowiłem tak zrobiłem.
Pierwsza szczepionka – nic się nie dzieje. Druga szczepionka 26 sierpnia rozwaliła mnie jak dzika, który wszedł na minę w przygranicznym pasie. Trzy dni i doby ledwo żywy. Myślałem, że to już koniec. Nawet nie miałem sił aby przeklinać swoją pochopną decyzję czy zacząć się modlić. Umierałem. Minął tydzień jakoś zacząłem stawać na nogi potwornie pokancerowany chujostwem, które dałem sobie wstrzyknąć. Idiota!
Pełen obaw i ciągle na L4 zaczynam się na nowo urządzać w tym życiu. Nie zdążyłem się dobrze otrzepać po przejściach sierpniowo wrześniowych a już w pierwszych dniach października łapię kolejne przeziębienie i znowu tydzień spędzam w pokoju przywalony ogromnym ciężarem leżę i kwiczę jak zarzynane prosię. Te same objawy. Zimne dreszcze, gorączka, bóle mięśni i stawów – a trochę jeszcze ich mam – przeogromny ból głowy i totalna rezygnacja jak przy pierwszym odchorowaniu po ukłuciu.
– Nigdy więcej! – myślę sobie. Żadnych innych, przypominających szczepień tym świństwem. Już wiedziałem, że szczepionka na C działa w moim organizmie jak lep na muchy. Wabi i nęci, a potem fragment DNA tej choroby na C, który dałem sobie wszczepić uruchamia się we mnie i napierdala niczym Muhammed Ali George Foremana: “Rumble in the jungle”.
Kiedy znowu się pozbierałem, to pomyślałem sobie że najgorsze mam już za sobą, że zapłaciłem frycowe i teraz będę jak młody bóg. Myśleć to sobie możesz, ale nie wtedy kiedy masz w sobie „lep na muchy z fragmentem C”.
Jest czwartek 18 listopada. Kupuję czterotygodniowego Beagle sunię. Wracamy i jest fajnie. W piątek pani nowego domownika leży plackiem, też już drugi raz po ukłuciu. Opiekuję się jedną i drugą i jestem święcie przekonany, że mnie to już nic nie chwyci. Nawet żartuję sobie aby dodać otuchy chorej, że swoje już odchorowałem.
Uhm, akurat. Sobota wieczór, sunia śpi na moich kolanach a ja postanowiłem obejrzeć ostatnie dwa odcinki serialu Billions. W pewnym momencie robi mi się chłodniej. Wstaję i podkręcam o pół stopnia temperaturę na piecu. Zaczyna się dwunasty odcinek serialu a mnie już jest zimno. Obejrzałem do końca, ale łapię się na tym, że „kawałki” serialu nie chcą mi się wdrukować. Koniec filmu. Kładę się spać. W środku nocy budzi mnie Figa pokazuję jej gdzie ma się załatwić. Zaczynam być jak stół wibracyjny do pustaków robionych z tony popiołu, piasku i worka pozyskanego cementu.
Historia ma to do siebie, że lubi się powtarzać. Zostałem zaszczepiony dwiema dawkami chujostwa na Pf przeciw C i trzykrotnie w krótkim odcinku czasu (26 wrzesień – 18 listopad) rozjebało mnie na małe fragmenty i każdy z nich cierpiał jak nigdy wcześniej i każdy osobno.
Z ręką na sercu przyznaję, że zdarzało mi się załapać przeziębienie i to zazwyczaj dwa razy w roku (wiosna i jesień) ale nigdy na Boga! nie trwało ono dłużej niż 48 godzin aż do czasu ukłucia Pf przeciw C!
Zatem jak wynika z powyższego jestem już innym człowiekiem. Jak długo jeszcze? W tych trzech okresach chorowania nie miałem z nikim styczności. Byłem, byliśmy przykuci do swych łóżek i sami sobie narzuciliśmy kwarantannę.
Myślę, że pan minister ten i poprzedni będą na tyle honorowi i sami się powieszą nie czekając aż uczyni to pan Braun