Piszę to w reakcji na prawicowe (przede wszystkim) publikacje dziennikarskie i wydane oraz przygotowywane ksiązki „Czerwone dynastie” J.R. Nowaka (związanego z Radiem Maryja i Doroty Kani (Gazeta Polska). Kontrola władzy, a co za tym idzie wnikliwa ocena osób publicznych jest zadaniem mediów w demokratycznym społeczeństwie. Zgodnie z tą wykładnią (ale już niezgodnie z literą prawa praktykowanego w Polsce), media mogą odsłaniać nawet rzeczy z życia prywatnego osób publicznych (zwłaszcza sprawujących władzę), jeśli stoi za tym ważny interes społeczny. Argumentacja ta wskazuje, że na ryzyko odsłonięcia sfery prywatnej i intymnej narażeni moga być politycy. Dyskusyjne jest moim zdaniem zajmowanie się sferą prywatną i intymną ludzi mediów. Wyjątek, potwierdzony decyzjami sądów, stanowią przypadki, w których to osoby publiczne same wystawiały szczegóły życia prywatnego na światło dzienne. Nie chodzi mi tu o różnego typu ustawki celebrytów lub pseudocelebrytów, ale o świadomą sprzedaż praw medialnych do własnego ślubu lub przedstawienie procesu nabywania muskulatury – Krzysztof Ibisz, czy odmalowanie losów rodu – Krzysztof Teodor Toeplitz. Sprawę życiorysu komplikuje proces lustracji, a właściwie brak jego skutecznego zakończenia. Część ludzi mediów została zlustrowana (Maleszka), mniemam jednak, że skuteczność lustracji (odsetek spraw definitywnie wyjaśnionych w stosunku do realnie występujących) jest słaba (przynajmniej w porównaniu z Niemcami – oni potrafili to zrobić, jak zwykle, solidnie).
Moim zdaniem obywatele powinni mieć wiedzę o osobach sprawujących władzę. Powinni też mniej więcej wiedzieć z jakich regionów, środowisk się wywodzą. Pochodzenie polityków nie powinno być czystą kreacją politycznego marketingu, powinno mieć związek z rzeczywistością. Dziennikarze mają za zadanie prostować mity i przeinaczenia, o ile takie występują i porównywać je z faktami. W mojej opinii jednak istnieją tu pewne granice. Ujawnienie informacji, że kandydat lub polityk miał ojca alkoholika lub matka chorowała wenerycznie nie jest, jak sądzę, uzasadnione przeważnie, interesem społecznym i powinno być karane. Mam mieszane uczucia, gdy mowa jest też o pochodzeniu etnicznym. Czy ważne jest, że czyjś dziadek lub matka byli Niemcem, Ukraińcem, czy Żydem? Czy ważne jest wyznanie religijne i orientacja seksualna przodków? Zastanowić należałoby się nad poglądami politycznymi i stanem majątkowym. Majątek często ułatwia zdobycie i utrzymanie władzy, więc moim zdaniem uznawanie informacji o majątku przodków jako zastrzeżonych mogło by ograniczać wiedzę o osobie publicznej, chyba, że majątek i pozycja przodków nie była wykorzystywana (jeśli mój wywód dotyczyć ma także ludzi mediów, to dziennikarz opisujący rodziców lub rodzinę dziennikarza możę pisać na ten temat jeśli bez wątpliwości wykaże, że rodzina wpływała na karierę danej osoby).
Trochę inaczej sytuacja wygląda w przypadku dziennikarzy i ludzi mediów. Formalnie nie sprawują oni władzy. Wywierają jednak wpływ na procesy polityczne, zwłaszcza na kampanie wyborcze. Publiczność często nie dostrzega jednak pewnej prostej zależnośći. Widzimy zwykle twarze dziennikarzy, ale nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że są za nimi producenci, redaktorzy i właściele, którzy nieraz dostosowują treści do własnych sympatii politycznych. Ba, niektórzy z nich mieli lub mają w teraźniejszości lub przeszłości epizody politycznego zaangażowania. Zapominamy też często, że za mediami stoją reklamodawcy. Nie zawsze są oni neutralni politycznie, zdarza się, że sympatie mediów odzwierciedlają sympatie właścicieli (TVN, media SKOK-owskie). jeśli tak jest, to zadaniem dziennikarzy jest te zależności odkrywać. Na pewno powinny być przestrzegane pewne granice. Dziennikarze nie zajmujący się polityką nie powinni być tak „prześwietlani”, tak jak dziennikarze polityczni. W tej materii media, moim zdaniem, zrobiły za mało. Standardy w Polsce są bardzo niskie ponieważ część dziennikarzy to tzw, wańki-wstańki. Jednego dnia dziennikarz, drugiego piarowiec, potem znów tzw. niezależny dziennikarz, potem spin-doktor, czy polityczny marketingowiec, a na koniec znów „czysta dziennikarska” niepokorna dziewica. Tymi przypadkami media zajmują się niezwykle rzadko, solidarnie nabierają wody w usta, kryjąć krętactwa kumpli po fachu. Oczywiście liczy się forsa, ale czy na konkurencyjnym rynku pracy osoby wielozawodowe powinny mieć taką samą pozycję, jak jednozawodowcy (Na marginesie, czy Eryk Mistewicz to specjalista od marketingu politycznego, czy prawicowy publicysta?)? Moim zdaniem to jest po stokroć ważniejsze, od tego czy redaktor Wunderwaffe miał dziadka w Gestapo.