Nie podoba mi się tym razem główne hasło w kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego czyli … bezpieczeństwo. Nie dlatego, że kreuje on w ten sposób wizerunek kwoki, pod której skrzydłami będzie cicho i przytulnie, czy też dobrego ojczulka narodu, który z fuzją na progu domostwa będzie odstraszał rabusiów.
Nie! Po prostu niepokoi mnie samo mówienie o bezpieczeństwie. Skoro się tyle o nim mówi, to oznacza, że jest wręcz przeciwnie, bo o rzeczach oczywistych po prostu się nie mówi. A już samo powtarzanie tego słowa i powielanie go w spotach wyborczych ten mój niepokój potęguje. W dodatku skoro się o tym gada, trzeba coś i robić. No, to rząd powołuje na szkolenia rezerwistów czyli wydaje nasze pieniądze na ich dojazdy, utrzymanie i koszty wystrzelonych nabojów, popiera powstawanie różnych Związków Strzeleckich i innych paramilitarnych organizacji, a także powrotu przedmiotu w szkołach pod nazwą przysposobienie obronne, czy jakoś tam podobnie. Jednym słowem podgrzewa się krew młodych ludzi i budzi ochotę do walki. Przez Polskę maszeruje, a raczej jedzie paradna defilada amerykańskich wozów bojowych witana przez Polaków niemal kwiatami.
I tu zgadzam się z Januszem Palikotem, któremu oprócz prowokacyjnych głupstw, czasem zdarza się powiedzieć coś mądrego. Te poczynania są po prostu anachroniczne. Wystarczy parę rakiet średniego zasięgu wystrzelonych z rejonu Kaliningradu, aby po Warszawie i innych miastach Polski pozostała tylko mokra, parująca plama. Ta wojna, gdyby nie daj Boże do niej doszło, wyglądałaby zupełnie inaczej niż poprzednia. Tymczasem Polska pręży muskuły i chwali się, że przeznaczy 2% budżetu na obronność, a w przyszłości kupi pociski Tomahawk, jeżeli ktoś jej raczy sprzedać. Tymczasem Rosja, której się tak boimy, od dawna przeznacza na zbrojenia 4% swojego budżetu, a liczebność jej armii jest taka, że jej żołnierze mogliby zalać Polskę niczym mrówki kość w mrowisku. Szkoda zatem tych polskich pieniędzy wyrzucanych w błoto, które można by przeznaczyć na rozwój naszej gospodarki. Sami się nie obronimy, to oczywiste. Jeżeli w wypadku konfliktu znowu nas by zawiedli sojusznicy, tak ja to było w 1939 r., czyli NATO, to vis maior. Każdy to widzi, że sami nie dalibyśmy sobie rady.
Przeczytałam właśnie wydaną w 2013 r. w Polsce książkę Jeleny Czyżowej pt. „Czas kobiet”. Opisuje ona życie w ZSRR na początku lat 60-tych ub. wieku. Nie miałam pojęcia, a już trochę na tym świecie żyję, że jeszcze za czasów Chruszczowa czyli do 1964 r. w ZSRR mąka nie była dostępna w otwartej sprzedaży, lecz od czasu do czasu była udostępniana w biurach, do których było się przypisanym zgodnie z adresem zameldowania. Chcąc wykupić swój przydział wszyscy musieli stawić się osobiście – nawet schorowane staruszki i małe dzieci. Ludzie zatem po kilka godzin musieli stać w kolejce, często na mrozie. Za zwycięską wojnę ludzie w ZSRR długo jeszcze płacili okrutną biedą, o której nam się nie śniło.
Wojna i zbrojenia kosztują. Nie jesteśmy mocarstwem. I niech nam obrazu nie przesłania pałac Putina zbudowany na miliard dolarów w Gelendżiku nad Morzem Czarnym, bo większości Rosjan z wyjątkiem garstki oligarchów i tych blisko rządu, nadal nie żyje się dostatnio. Dlatego i ja skłaniam się do myślenia, że broń ekonomiczna dla nas – Polaków, to broń najskuteczniejsza i najbardziej korzystna.