Nie lubię pisać o czymś o czym piszą wszyscy a zatem nie będzie tym razem ani słowa o aferze podsłuchowej, ani o Ukrainie, ani o Syrii czy nawet Iraku…
Będzie o… Francji.
Asumpt do refleksji dał mi felieton znakomitego polskiego eseisty Marka Bieńczyka zamieszczony w ostatnim numerze magazynu „Książki” na temat ostatnio wydanej pozycji Juliana Barnesa „Coś do oclenia. Anglik we Francji”.
Barnes zamieszcza tam swoje teksty głównie z lat 80-tych i 90 –tych zeszłego stulecia, w których pisze o takich postaciach jak Flaubert, Baudelaire, Mallarme, Cubert, Brel, Brassens czy nawet filmowcach jak Traffaut czy Godard…
Nie czytałam jeszcze tej książki więc oprę się tu na spostrzeżeniach Bieńczyka, który stwierdza, że nawet tak zakochany we Francji Anglik jak Barnes pisze wyłącznie już o czasach minionych.
„Francja Barnesa przypomina niebezpiecznie przyszłą Francję z powieści Houelbecqa. Kraj będzie jeszcze cichszy i jeszcze bardziej wdzięczny i leniwy, aż w końcu stanie się skansenem przyjemnej nieistotności. Istna oaza błahości, gdzie oklapnie ostatecznie wielka, kreacyjna energia”.
Gallofilia twierdzi Bieńczyk okazuje się zjawiskiem coraz bardziej historycznym, bo czym Barnes miałby się zachwycać w obecnej Francji?
W świecie globalnej wioski już nie ma takich uniwersalnych miłości. „Wczoraj świat kochał kryminał skandynawski, jutro pokocha być może polski, namaszczenia są przejściowe i płytkie”.
Na koniec przytacza taki przykład. Gdy Tołstoj pisał „Wojnę i pokój” posługiwał się francuskimi wtrąceniami i nie trzeba było ich przekładać, bo wszyscy je rozumieli.
Należę do pokolenia, które kochało Francję. Schodząc na niższy poziom kultury kochałam ją niemal za wszystko.
Pamiętam pierwszy francuski film, który zrobił na mnie wrażenie. Było to „Przed potopem”, w którym zadebiutowała popularna potem aktorka Marina Vlady. Film Cayatta opowiadał o grupie siedemnastolatków z paryskiego liceum ulegających panice: z lęku przed nowym potopem a mówimy tu o widmie nowej wojny światowej, tym razem nuklearnej z powodu konfliktu koreańskiego pragną oni uciec na jedną z wysp Polinezji. Młodzi, pochodzący z tzw. dobrych, wręcz zamożnych rodzin, podejmują próbę ucieczki bez powiadamiania rodziców, potrzebują tylko pieniędzy. Ale ich zdobycie to nic trudnego, wystarczy wykraść kolekcję filatelistyczną. pewnego znajomego. Złodziejska wyprawa pociąga śmierć dwóch osób. Młodzi stają przed sądem.
Ja tymczasem zazdrościłam tym licealistom ich eleganckich domów a przede wszystkim modnych wtedy kurtek „budrysówek” z rudego flauszu. Długo wierciłam dziurę w brzuchu matce, w końcu „budrysówkę” uszyła mi babcia przerabiając jakiś stary płaszcz.
Francja była wyrocznią mody. Francuskie perfumy, kosmetyki, pończochy, to był przedmiot marzeń w tych czasach wszystkich jak mniemam Polek. Czytało się wtedy francuską literaturę, chłonęło Sartra i Beavoir, siadywało w zadymionych piwnicach, słuchało Piaf, Greco i Montanda i nosiło się na czarno. Francuskie kino i aktorzy bili rekordy popularności a nie mówię tutaj wyłącznie o pudelkowatej Brigitte Bardot.
Zazdrościło się każdemu kto mówił, że był w Paryżu albo dostał tam krótkie stypendium.
Kiedy znalazłam się we Francji w stanie wojennym sama niemal nie oparłam się pokusie, aby tam pozostać. Wróciłam do Polski, bo w kraju umierała mi matka, pozostawiłam też córkę. Zazdrościłam jednak Paryżanom siedzącym jak mi się wydawało od rana w kawiarniach i restauracjach na krzesełkach wystawianych na zewnątrz lokali, beztroskich i roześmianych. Zazdrościłam nawet Murzynce (przepraszam, że zabrzmi to może rasistowsko), że w swoim kolorowym stroju prosto z drzewa zeskoczyła na Pola Elizejskie.
Paryż pomijając zawartość muzeów, galerii i bibliotek, to było dla mnie miasto eleganckich domów z pięknymi bramami, szerokich jasno oświetlonych wieczorem ulic i placów żyjących i szumnych do późnych godzin nocnych. Warszawa po 19-ej w tym czasie robiła się głucha i ciemna.
Córkę posłałam do liceum im. N. Żmichowskiej z poszerzonym językiem francuskim. (Niestety, potem wybrała anglistykę).
Na tej swojej popularności Francja chyba sporo zyskała ale i też traciła. Ściągali do niej bowiem wszelkiej maści imigranci, nie tylko z obszaru dawnych kolonii. (Problemem stali się muzułmanie a Cyganów już bezpardonowo wyrzucał i Sarkozy i socjalista Hollande). Na plażach Lazurowego Wybrzeża było tak tłoczno, że gdy pojawiłam się na niej w nieco późniejszych godzinach, miałam kłopot ze znalezieniem wolnego miejsca, aby rozłożyć na piasku swój ręcznik.
Powoli jednak Francja zaczęła tracić na atrakcyjności. Punkt ciężkości przeniósł się na Wyspy Brytyjskie. Londyn zaczął dyktować modę a muzyka anglosaska opanowała wszystkie europejskie dyskoteki. Język angielski prostszy, łatwiejszy stał się językiem europejskiej młodzieży.
Francuską modę czyli tzw. Haute Cuture ogląda się już tylko w TV albo w eleganckich magazynach a na co dzień nosi się adidasy, jeansy i T-shirty.
Świat, Europa wybierają wygodę i prostotę.
Po otwarciu granic w Europie główny nurt chętnych do pracy spływa również na Wyspy. Dotyczy to też Polaków. I tak sobie myślę, że może to nawet lepiej. Nikt tam na nas nie patrzy wilkiem a pouczenia Chiraca, abyśmy lepiej milczeli zamiast się odzywać można potraktować jako pojedynczą, polityczną „wpadkę”.
Moja miłość do Francji chociaż może nieco przyblakła, to jednak całkiem nie wystygła.
P.S. No, proszę! Jakby w odpowiedzi na moje słowa stara, senna, dekadencka zdaniem niektorych Francja przebudzila się i dziś wieczorem na Mundialu w Brazylii wbiła Szwajcarom aż 5 goli i bezapelacyjnie przechodzi do następnego etapu rozgywek. Tymczasem Anglia może pakowć walizki.
P.S. 2 Jeszcze trochę historii….
Przed polską ambasadą w Paryżu – rok 1984 r.