Niewielu Polaków, jak sądzę, może powiedzieć, że zna Afrykę. Najczęściej większość z nas co najwyżej spędziła wakacje w północnych kurortach w Egipcie, Tunezji, czy Maroku. Garstka zamożniejszych zafundowała sobie safari w Kenii, czy wycieczkę do Republiki Południowej Afryki. Jeszcze mniej Polaków jak sądzę może o sobie powiedzieć, że są znawcami literatury afrykańskiej. A ta właśnie jak czytam – zrobiła się modna. Przyznam się, że przypadkiem, bo nie nadążam za literackimi modami, wpadła mi w ręce ostatnio książka afrykańskiego pisarza, obecnie wykładowcy literatury na jednym z amerykańskich uniwersytetów Chigozie Obioma pt. „Rybacy”, która była najczęściej nagradzanym debiutem i znalazła się w ścisłym finale nagrody The Man Booker Prize 2015.
Obioma urodził się oraz wychował w Akure, miejscowości położonej w południowo-zachodniej Nigerii, gdzie toczy się też akcja jego powieści. Powieści dla mnie wielowarstwowej. Pierwsza warstwa to opowieść o rozpadzie kochającej się wieloosobowej rodziny, gdy ojciec szóstki dzieci musi ją opuścić przenosząc się z powodu pracy do miasta oddalonego o 1000 km od domu. Dwaj najstarsi chłopcy wkraczający w wiek dojrzewania pozbawieni mądrego autorytetu i poczucia bezpieczeństwa wpadają w panikę na skutek przepowiedni obłąkanego miejscowego proroka i dopuszczają się zbrodni. Brat zabija brata. Ten czyn pociąga następny… Za fasadą zbrodni i kary kryją się jednak następne warstwy tej powieści. Nigeria podobnie jak wiele krajów afrykańskich, to kraj niespokojny, gdzie rządziły kolejne junty wojskowe, a śmierć i widok żołnierzy były widokiem codziennym. To kraj, gdzie ciągle jest sporo biedy, chociaż to obecnie dzięki ropie Nigeria była na pierwszym miejscu jeżeli chodzi o dochód narodowy. Ostatnio na skutek spadku cen ropy utraciła go na rzecz Południowej Afryki. Tę politykę, korupcję, nędzę mamy w tle tej powieści. I na koniec chcę napisać o tym, co dla mnie jest najważniejsze… To przemiany mentalne ludzi. Ojciec tej rodziny pochodzi ze wsi i chociaż jest zaliczany do klasy średniej jako pracownik Narodowego Banku Nigerii, a jego dzieciom chłopcy z ulicy dokuczają, bo są kimś lepszym, chociaż marzy on, aby jego dzieci zdobyły zachodnie, dobre wykształcenie, to nie przeszkadza mu jednocześnie wymierzać im kar chłosty przy pomocy bykowca. Rodzina jest chrześcijańska (południowa Nigeria bowiem jest chrześcijańska, północna muzułmańska), ale odbieram wrażenie, że jest to wiara powierzchowna, naskórkowa, ograniczająca się głównie do chodzenia do kościoła i klepania modlitw. Gdzieś tam pod skórą drzemią dawne lęki, wiara w zabobony, animizm. Jeżeli do tego dodamy, że w tej rodzinie używa się trzech języków: angielskiego, jorubijskiego i igbo, to widzimy, że takim chaosie łatwo utracić dzieciom właściwą busolę.
Kiedy skończyłam czytać tę książkę usłyszałam właśnie, że niejaki Marek Haslik czyli znachor, który zagłodził niemowlę polecając jego rodzicom karmić chore dziecko rozcieńczonym, kozim mlekiem skazany został na karę 3,5 roku więzienia.
Gdzie Nigeria, a gdzie Polska?! A jednak ciągle ludzie u nas chodzą do znachorów, ufają jasnowidzom, ogryzają korę z drzewa, która podobno leczy zęby, a czarnoskóry ksiądz – uzdrowiciel John Bashobora z Ugandy ściągnął na Stadion Narodowy w 2013 r. 60 tysięcy wiernych. Nawet moje znajome, gdy rozmawiałyśmy o tej książce, przyznały się, że przywiązywały czerwone wstążeczki do wózków swoich pociech od uroku. Tak… na wszelki wypadek.