Żartuję oczywiście. Ławnikiem zostałam po przejściu na emeryturę. E.. co tak będę w domu się siedzieć – pomyślałam i przy okazji resztkę swojej wiedzy prawniczej wykorzystam, jako, że swoje pierwsze studia odbyłam na wydziale prawa. Żeby się nie nudzić właśnie, wybrałam wydział karny w Sądzie Okręgowym, w Warszawie, gdzie trafiają sprawy „grubszego” kalibru. Ha, ha! O święta naiwności! W tych latach, gdy bywałam w sądzie (2005 -2012) na ławie oskarżonych zjawiali się głownie fałszerze czeków, oraz drobni dilerzy narkotykowi. Tylko o jednej sprawie mogę powiedzieć, że była ciekawa a dotyczyła napadu na policjantów w Parolach. Nie o sprawach jednak chcę tu napisać, lecz o moim zdziwieniu.
Gdy po raz pierwszy wkroczyłam do gmachu sądów przy Alei Solidarności byłam porażona. Poraziła mnie monumentalność tego zbudowanego jeszcze przed wojną gmachu, która sprawiała, że każdy śmiertelnik od wejścia natychmiast czuł się małym prochem, a skomplikowany labirynt korytarzy tworzący literę H sprawiał, że biegałam nieraz długo w poszukiwaniu właściwej sali, tym bardziej, że ich numeracja nie zawsze zgadzała się z logiką mojego myślenia. Ta zewnętrzna okazałość kłóciła się jednak, z tym co było w środku. Dopiero zaczynał się wtedy remont budynku, a więc zwłaszcza w salach od strony ul. Ogrodowej tynk z sufitu odpadał wielkimi płatami, brudny parkiet szczerzył zęby, a toalety koedukacyjne dodam, nie tylko narażały na bezpośredni kontakt z podsądnymi, ale pamiętały siermiężne czasy epoki wczesnego Gomułki. Brakowało też salek narad dla sędziów, a gdy otwierałam szafę, aby wyjąć z niej mocno nieświeżą togę upewniałam się, czy nie wylecą z niej mole.
Tak jak spatynowany, brudny i zakurzony wydał mi się ten gmach, tak samo oceniłam tryb postępowania sądów, a zwłaszcza kpk, czyli kodeks postępowania karnego. Wiele teraz uwagi poświęcamy sądownictwu. Słyszę jednak same górnolotne słowa, ba, nawet strofy poetyckie jak na wykładzie dr A. Bodnara na Uniwersytecie Warszawskim, a jakoś nikt konkretnie nie mówi co trzeba zrobić, aby skrócić przewlekłość procesów. To co napiszę teraz być może wyda się herezją w oczach sędziów. Po pierwsze – nie rozumiem dlaczego dziś w XXI wieku nadal stosuje się metodę protokółowania jak za króla Ćwieczka tzn. sędzia dyktuje tekst protokólantce, a ta mozolnie zapisuje go podczas rozprawy co prawda nie ręcznie, ale na komputerze. Często sędzia dokonuje skrótu czyjejś wypowiedzi i nie chcę tu powiedzieć, że wypacza jej sens, ale inaczej rozkłada akcenty. W dodatku w protokołach nie odnotowuje się pytań i potem czytając taką notatkę odnosi się wrażenie bełkotu. Czy rozpraw nie można rejestrować na taśmach in extenso, a potem protokolant może je dla pewności i potomności przepisać i nadać im formę papierowego dokumentu? Raz tylko podczas mojej 7 letniej kariery ławniczej sąd wykorzystał łączność video, aby zapoznać się z opinią biegłego z innej miejscowości. Nie wspomnę też o odczytywaniu po iks razy treści zeznań złożonych wcześniej na policji, czy w prokuraturze. Przecież strony mają wgląd w dokumenty i mogą się z nimi zapoznać wcześniej. A długie i żmudne dyktowanie przez sędziego na koniec numerów kart zaliczonych do sprawy…? Nie dziwię się, że ławnicy przy tym zasypiają. Takie i inne przykłady można mnożyć, a wszystkie one niepomiernie wydłużają przebieg procesu.
No cóż.. Co jednak o tym mogą wiedzieć ministrowie sprawiedliwości, którzy nawet prawnikami z wykształcenia nie byli, tak jak poprzedni, a obecny o ile mi wiadomo chociaż zdał egzamin, prokuratorem nigdy nie był? Sędziów, proszę mi wierzyć naprawdę mamy bardzo dobrych. Przynajmniej ja z takimi się zetknęłam. Nie oni są winni, że nasz wymiar sprawiedliwości pachnie naftaliną.