No, to już po Świętach. Najedzeni, niektórzy przemoczeni po dyngusie i niespecjalnie rozpieszczeni pogodą, jednak szczęśliwi, że w tym roku nie musieliśmy jak np. w 2013 rzeźbić zajączków i pisanek w śniegu i lodzie, wchodzimy w nowy czas.
Mnie jednak ciągle odbija się czkawką ten wielkopostny tydzień zainicjowany uroczystymi obchodami rocznicy smoleńskiej. Oglądając na You tube te awantury na Krakowskim Przedmieściu, te okrzyki: ty śmieciu ubecki, kłamcy itp. doszłam do wniosku, że przychodzą tam ludzie, którzy po prostu chcą wykrzyczeć swoje frustracje i złość, niekoniecznie mającą swe źródło w polityce. Ten starszy, zacietrzewiony człowiek krzyczący o ubecji pewnie żadnego szwanku od niej w życiu nie doznał, zaś oskarżony o współpracę nic wspólnego z nią nie miał. Obaj krzyczą źli, bo w życiu im się pewnie nie powiodło. A na czele tego krzyczącego tłumu polityk, który obsesyjnie stara się innym wmówić, że jego alter ego, czyli Lech Kaczyński był największym prezydentem Rzeczpospolitej. Mozolnie buduje jego legendę stawiając mu kolejne popiersia i pomniki, walczy o ten wielki przed Pałacem Prezydenckim, świadomy faktu, że niekiedy udaje się zbudować fałszywe mity.
Tak się składa, że w ubiegłym tygodniu obejrzałam w teatrze monodram zatytułowany : „Pamiętnik oportunisty” wg książki Kornela Filipowicza „Pamiętnik antybohatera”. Przypomniano mi tam kilka historycznych postaci z nimbem polskich bohaterów. I cóż się okazuje, gdy zeskrobać z nich farbę i święty kurz? Taki Tadeusz Reytan na przykład, leżący w progu sejmowej sali i krzyczący podobno: po moim trupie, a utrwalony przez Jana Matejkę na obrazie przedstawiającym scenę z 1773 r, gdy protestował przeciwko podpisaniu aktu rozbiorowego, jak poszperać dalej w jego biografii, okazał się być człowiekiem chorym psychicznie, który zakończył życie aktem samobójczym. Kolejny narodowy bohater Konstanty Ordon upamiętniony przez Adama Mickiewicza w słynnym wierszu „Reduta Ordona”: wcale nie zginął w powstaniu listopadowym, ale został tylko poparzony. Nawiasem mówiąc bogate i burzliwe życie też zakończył samobójstwem. Kolejny bohater – książę Pepi czyli Józef Poniatowski, który po rozbiorach prowadził rozrzutny i rozrywkowy tryb życia i miał sporo grzeszków na sumieniu, jednak w momencie śmierci w nurtach Elstery, nawiasem mówiąc przypadkowo postrzelony przez Francuzów, miał podobno krzyczeć: „”Bóg mi powierzył honor Polaków. Bogu go tylko oddam”. Taki bohater w oczach panegirycznych historyków nie mógł przecież nic innego zawołać. Nie jestem historykiem, ale oni zapewne mogliby długo opowiadać o fałszywych mitach polskich.
Na początku lat 2000 w siedzibie na Foksal odbyło się spotkanie ówczesnego prezydenta Warszawy z dziennikarzami. Zobaczyłam tam starszego, grubawego pana, który zmęczonym, znudzonym głosem opowiadał o swoich poczynaniach w mieście. Zero energii, entuzjazmu, o charyzmie już nie wspominając. Zdarzyło mi się też być raz w Pałacu Prezydenckim na uroczystości odznaczania zasłużonych dla KOR-u. I znowu to samo odczucie. Banalna, pozbawiona emocji przemowa prezydenta państwa…
I nie wiem co jeszcze mógłby zrobić lub powiedzieć jego brat – Jarosław Kaczyński, abym mogła uwierzyć, że czarne to białe, a Lech Kaczyński był wielkim prezydentem. Jedyne w co wierzę, to w fakt, że Lech dał się „podpuścić” bratu, czyli unieść honorem i zorganizować wyprawę do Katynia, bo jakże to? Premier poleciał tam i spotkał się z premierem Putinem? A prezydent przecież sroce spod ogona nie wypadł… Mądrzy doradzali mu podobno lot na groby do Charkowa…
No i tak smutnie dla nas wszystkich się to skończyło i od 7 lat co miesiąc prezes PiS opowiada słuchaczom wieczorem tę samą bajkę. Wielu sobie zadaje pytanie czy naprawdę w nią sam wierzy…