Podobna historia przytrafiła mi się dopiero drugi raz w życiu. Pierwszy raz, to było jeszcze w Białobrzegach, w latach 70-tych, gdy pod czas pobytu na jakimś obozie postanowiliśmy udać się do miejscowego kina. Była nas tylko trójka chętnych do obejrzenia filmu i pan od projektora oświadczył, że jak nie pojawi się 9 osób ( nie wiem dlaczego tyle), to on filmu nie puści. Siedzieliśmy zatem przed kinem i namawialiśmy przechodniów do obejrzenia filmu. Udało się.
W piątek, a był to pierwszy dzień wyświetlania w kinach filmu „Jeszcze jeden dzień życia” (nie licząc jakiś pokazów festiwalowych), gdy weszłyśmy na salę kinową na popołudniowy seans w stołecznym Multikinie, okazało się, że sala jest pusta.
- Sprawdźmy, czy to na pewno ta sala – zaproponowała moja koleżanka kompletnie tym zdumiona. -Tak, to na pewno ta – upewniłam ją. Potem już przy końcu wyświetlania reklam pojawiły się jeszcze 3 osoby. Razem było nas pięcioro, ale nawet dla tak szczuplej publiki film puszczono. Nasze zdumienie było tym większe, że to przecież miał być film o sławnym polskim reportażyście i pisarzu – Ryszardzie Kapuścińskim, którego książki ukazały się na świecie przetłumaczone na 30 języków, a o samym filmie napisano już tyle artykułów jak chyba o rzadko którym.
A pisano o rzeczach różnych, bo film ten daje ku temu powody… A to o oryginalnej formie, bo połączono tu film animowany z fragmentami filmów dokumentalnych, albo o tym, że inicjatorem powstania tego filmu wcale nie był Polak, ale Hiszpan, konkretnie Bask Raúl de la Fuente, który zauroczony pisarstwem i osobowością polskiego reportera, nie tylko, że przeczytał wszystkie jego książki, ale dokładnie przebył w Angoli trasę jego podróży, co więcej odnalazł żywych bohaterów wydarzeń opisanych w książce. Ludzie ci stali się swego rodzaju epilogiem, bo jej autor który zmarł w 2007 roku nie znał ich dalszych losów. Pisano też o wspaniałej współpracy z polskim animatorem Damianem Nenowem i o ich benedyktyńskiej pracy, która trwała 8 lat i o tym, że w produkcji filmu uczestniczyło aż 5 krajów!
Ja z kolei chcę dodać, że zobaczyłam na tym filmie, że tzw. zimna wojna bynajmniej nie oznaczała tylko ochłodzenia stosunków między światowymi mocarstwami, ale na kontynencie afrykańskim niosła krew, pot i łzy. Tym, którzy książki nie czytali napiszę, że akcja rozgrywa się w 1975 r. kiedy to kolonizatorzy portugalscy po pięciu wiekach panowania, po tzw. Rewolucji Goździków zaczęli pakować swój dobytek w skrzynie i opuszczać Angolę. Przyroda jak wiadomo próżni nie lubi, więc kraj usiłowały opanować różne siły: żołnierze republiki ludowej czyli MPLA początkowo wspierani przez ZSRR– oraz partyzanci wspierani przez USA i RPA. Kapuściński, który relacjonuje tę wojnę dla Polskiej Agencji Prasowej postanawia przedostać się ze stolicy czyli Luandy na południe, gdzie broni się legendarny Joaquin Farrusco – portugalski komandos, który, po zakończeniu służby został na Czarnym Lądzie i przeszedł na drugą stronę: dowodził akcjami, szkolił angolskich bojowników. Farrusco jawi się Kapuścińskiemu jako afrykański Che Guevara i jest nim zafascynowany. Ten upór reporter w każdej chwili może przypłacić życiem. Ma szczęście – wraca do Luandy cały, ale z moralnym dylematem, czy powiadomić PAP, a zatem świat, że do Afryki napływają, aby walczyć po stronie MPLA wojska kubańskie. A jest jedynym reporterem w tym kraju, bo inni się już ewakuowali. Czy tak było naprawdę? Kapuściński o tym w książce nie pisze. Ale pamiętajmy, że wydał ją w 1976 r. Jedno jest pewne – wtedy narodził się pisarz R. Kapuściński, bo przeżycia, emocje i wrażliwość tego człowieka nie mogły przecież znaleźć ujścia tylko w depeszach agencyjnych. A na dodatek miał talent. Tylko jak widać, co to wszystko: jakaś Afryka, jakieś wojny postkolonialne, jakiś pisarz obchodzą dziś zapatrzonego w swój narodowy pępek Polaka?
Renato, wydaje mi się, że film kompletnie nie ma reklamy.
Kapuściński trochę poszedł w zapomnienie, bo wszyscy zajęli się fetowaniem święta niepodległości…