Czy to w kryzysie czy w czasach prosperity, korporacje motywują pracowników: w kryzysie do bardziej wytężonego wysiłku, a w okresie pomyślności, by się nie rozleniwili. Motywowanie przebiera różne formy i, co należy zapisać na plus, czerpie pełnymi garściami z tradycji. Można na przykład podejrzewać, że niejaki Alessandro Di Priamo, szef firmy, która od 12 lat motywuje pracowników wielkich włoskich przedsiębiorstw i spółek, m.in. banku San Paolo-Imi, grupy hotelowej Movenpick, Renault Italia, czy Nissan Italia, inspiracji szuka prawdopodobnie u Sienkiewicza. Jakiś czas temu głośno było o jego pomyśle, by pracownikom Tecnocasy, jednej z większych włoskich agencji nieruchomości, kazać chodzić po rozżarzonych węglach. Tecnocasa słono zapewne zapłaciła, najpierw za tę usługę – kurs motywacyjny odbywał się, jak doniosły media, w luksusowym hotelu w pięknej renesansowej willi w Vermicino niedaleko Rzymu – a potem za leczenie poparzonych stóp swoich pracowników w szpitalu, bo niestety okłady z surowych kartofli zawiodły.
Jak pamiętamy, podobne metody motywacyjne stosowali bohaterowie „Trylogii”. „Jeśli się waszmościom podoba – radził Wołodyjowski panom Makowieckiemu i Lanckorońskiemu – można mu będzie pięty przypalić”. Chodziło o Turczyna, który „zeznawał jasno, lecz hardo” i którego pan Wołodyjowski w pysk musiał uderzyć, by „zuchwalstwo jeńca poskromić”. „Mam ja wachmistrza – chwalił się dalej mały rycerz – który Azję Tuhaj-bejowicza oprawiał i który w tych rzeczach jest exquisitissimus”. Pan Michał miał tu oczywiście na myśli Luśnię, który osobiście Azję na palu umieszczał.
Daleka jestem od stwierdzenia, że wspomniany wyżej Alessandro Di Priamo to współczesny Luśnia, a rolę Wołodyjowskiego przyjęli na siebie menedżerowie firmy Tecnocasa. Celem eksperymentu z chodzeniem po rozżarzonych węglach nie było przecież wymuszanie zeznań, lecz przekraczanie granic mentalnych i fizycznych. A że metody zbliżone, nie dziwota, bo i tu wojna, i tam wojna: bohaterowie Sienkiewicza walczyli o Rzeczypospolitą, a bohaterowie Tecnocasy o większą sprzedaż. Już Frédéric Beigbeder w swojej głośnej książce „29,99”, będącej atakiem na system kapitalistyczny, z wszechwładną reklamą w roli głównej, zauważał, że pracownicy korporacji posługują się retoryką wojenną: „To są po prostu wojskowi, którzy właśnie prowadzą trzecią wojnę światową”.
Cóż, od czasu gdy Beigbeder pisał swoją książkę (1997-2000), sytuacja uległa pogorszeniu. Beigbeder: „Rosse (skrócona nazwa firmy) jest jak wojsko: od czasu do czasu wydaje przepustki upoważniające do opuszczenia koszar; nazywa to seminariami motywacyjnymi. Wyglądają one tak…”. Czy tu nastąpi obraz wyrafinowanych tortur? Hm. Torturą dla co bardziej wrażliwych dusz mogą być co najwyżej zakłamanie, lizusostwo, snobizm i głupota uczestników. Poza tym business class, plaża, podświetlane nocą baseny, kasyno, dyskoteka i skutery wodne. Rzeczywiście, męka.
Jak dowodzi przypadek Tecnocasy, dziś jest inaczej. Teraz motywowanie nie polega już wyłącznie na pławieniu się w luksusie. Pracownicy korporacji muszą swoje odcierpieć, a choćby i chodząc po rozżarzonych węglach.
Być może jednak to nie dzielny Luśnia był wzorem dla Di Priamo, lecz Kmicic, który doskonale wiedział nie tylko, jak to jest, gdy się kogoś przypieka, ale i jak to jest być przypiekanym. Bo przecież, któż tego nie pamięta, dwóch było pułkowników w Rzeczypospolitej:
– „Ejże, sławny pułkowniczek pan Kmicic, a Kuklinowski ma go w ręku i Kuklinowski mu boczków przypiecze…
– Rakarz! – powtórzył po raz trzeci Kmicic.
– Ot, tak… boczków przypiecze! – dokończył Kuklinowski”.
Otóż włoski coach zarzekał się, że on sam także przechadzał się po węglach, nie doznając najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. A jeśli komuś to ćwiczenie zaszkodziło, to znaczy, że nie podszedł do zadania z należytą powagą i skupieniem.
Gdyby jednak Alessandro Di Priamo oraz inni specjaliści od motywowania wczytali się porządnie w teksty naszego „pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego”, znaleźliby tam rozwiązanie dylematu: przypiekać czy też nie? „Pytaj go, miłościwy panie – zwrócił się Kmicic (posługujący się wtedy nazwiskiem Babinicz) do króla Jana Kazimierza, mówiąc o schwytanym szwedzkim rajtarze – choć nie wiem, czy będzie mógł odpowiadać, bo trochę przyduszon, a nie masz tu, czym by go przypiec”. A nie było, bo śniegi wszędzie leżały wówczas okrutne. Król okazał się łaskawy: „Wlejcie mu gorzałki w gardło”. „I istotnie lepiej to lekarstwo pomogło od przypiekania” – podsumował nasz noblista.