Robert Lewandowski jest jak Magdalena Frąckowiak. Ma bardzo charakterystyczny, silnie rezonujący i mało plastyczny wyraz oczu. Ona patrzy spojrzeniem „na zimnych powiekach”, pogardzającym czołgającymi się u jej stóp. To jest wzrok prześlizgujący się ponad głowami, budujący dystans, francuski, niezapraszający:
http://www.supermodels.nl/Upload/News/0801/magdalenafr-ralphcoll-ss08-2.jpg
http://1.static.s-trojmiasto.pl/zdj/c/9/26/620×0/267482.jpg
Nigdy nie będzie dziewczyną z sąsiedztwa, choć przedstawienie jej w ten sposób (od czasu do czasu) przysporzyłoby jej fanów – „oto Królowa Śniegu stajała”.
On patrzy robotycznie, jak istota z uncanny valley – prawie ludzka, a jednak nie. Ktoś o dużej zawartości kosmicznych tworzyw sztucznych. I to nie jest przyjemne uczucie:
Takie nienawiązujące kontaktu, „niewidzące” spojrzenie to błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Szczególnie, jeżeli towarzyszą mu odrealnione, laserowo precyzyjne u obu tych osób rysy twarzy. Bardzo mało pszenno-buraczane. Jakby z wrodzonym wygładzeniem fotoszopowym. Dystansująca i mało przyjazna uroda w polskim społeczeństwie łaknącym egalitaryzmu, gdzie wszelkie wynoszenie się ponad maluczkich witane jest złowrogim pomrukiem, może być ciężarem.
W realizacjach sponsorskich trzeba je albo umieć rozegrać dla podkreślenia zdolności marki do wywyższenia konsumenta, budowania hierarchii, wyniesienia ponad „tłuszczę”, albo umieć oswoić bez naruszania tożsamości bohaterki/bohatera dla pokazania jej/jego innej, nieoczekiwanej twarzy. To ostatnie udało się, w przypadku Lewandowskiego tylko w reklamie T-mobile. I może nieco w reklamach Vistuli.