Ekologiczny targ na jednym z placów Poznania. Sobotni ranek. Trafiam tu przypadkiem, bo żyję raczej nocą, ale ten targ cholernie wciąga.
Na skraju zaparkowana przyczepa – sklep. Z mięsem i jego przetworami. Ojciec z dwoma (chyba) synami. Z podwyższenia lady uwodzi tłoczącą się poniżej, wpatrzoną w niego kolejkę. KO-LEJ-KĘ. Swobodny, z pełną kontrolą sytuacji. Furgonetka wynosi go jak scena. Jak MC, konferansjer, który małym palcem steruje całą imprezą. Z taką samą mieszaniną serdeczności ze stali, jasności celu i znajomości mechanizmów. Bawi się sytuacją. Sweet Sweet Tulipan ekologicznego masarstwa i wędliniarstwa. Pamięta, zaprasza. Panie dostają gratisowy komplement („Czeka tu na panią piękna karkówka”), a siedzące na ramionach brodatego ojca dziecko całkowicie gratisową parówkę. Półtonem steruje synami. „Odsłoń kaszankę, jest przykryta kabanosami”. „Przynieś parówki”. „Zobacz czy są flaki”.
Synowie jak mogą naśladują ojca. Nieumiejętnie. Jakaś kobieta prosi o wołowinę. „Ale ja chciałbym dziś pani sprzedać jagnięcinę”. Jakby mówił, że mam na panią dziś plan, własną masarską dopracowywaną od tygodnia fantazję, z którą świtem, prosto do pani, mknąłem do Poznania. Od synów jednak nikt nie bierze próbki pasztetu z ostrza noża. Kiedyś będą w tym dobrzy.
Wokół raczej typowa hipsterka, obok nich przed- lub raczej po-zawałowe małżeństwa z nadzieją na nieśmiertelność zaklętą w niepryskanej sałacie. Są też pary najinniejsze. Ona heroicznie bez makijażu, za to on z farbowanymi na czarno dredami i wyregulowanymi brwiami. Konsekwentni.
Zamożni czy niezamożni, element identyfikacyjny – płócienna torba. W wariancie ekstremum podróżna na kółkach. Spoglądam do toreb – trzy chleby, kilka kilo marchwi, dużo buraków. Oni zdobywają chyba na cały tydzień. Spiżarnie krzepiąco pełne świętych graali i białych jednorożców. Tym razem udało się uniknąć zagłady.
Zadziwiające sposoby potwierdzania wiarygodności ekologicznej – jest raczej niechlujnie i prosto. Zeby wyjaśnić, co mam na myśli pisząc „niechlujnie” napiszę, że na tle innych produktów warzywa wydały mi się czyste, choć z ziemi. „Prosto” zaś znaczy bez sprzętu, nawet jeżeli naprawdę, naprawdę lepiej, żeby był. Średnio czyste lady z demobilu. Jest ciepło, dużo much, sery, twarogi nieporadnie pozasłaniane siatkami. Leżą trochę mokre, trochę obeschnięte na talerzach. Jakieś lody. Najbezpieczniej wypada chleb. Wszyscy uwodzą próbkami. Dobra, niech będzie to obserwacja uczestnicząca. Z jednego noża solidarnie zeskrobujemy palcami kawałki różności. Po samplingu trudniej odejść. Sprzedawca odkłada nóż i kasuje.
Jest też sprzedawca maści na wszystko – przepraszam – ekologicznych mydeł. Ktoś podchodzi i pyta o coś do skóry wrażliwej. Wiadomo – każda jest przecież wrażliwa, a przynajmniej stłamszona nieustannymi atakami wszechświata. Bez sekundy wahania sprzedawca ze stosu wybiera odpowiednie mydło.
Między straganami, w przejściach „nieklienckich”, zagryzane hot dogiem dyskusje na temat modeli biznesowych. Ile trzeba wykręcić dziennie, żeby wyjść na zero. Break-even point. Normalne producenckie problemy. Marketing in full swing.
W sąsiednich alejkach ci, którzy sprzedają tu cały rok. Normalne, niemagiczne buraki. Czasem nawet jarmuż. I oni chyba są bliżej niewinności albo nawet bohaterstwa. Niemniej jednak chyba trują, bo w te alejki nikt nie wchodzi. Są tylko „zwykli”, znaczy okoliczni mieszkańcy.
Wracam samochodem do domu. Rowerzysta zajechał mi drogę i pogroził pięścią.
Niewinni nie są tacy niewinni.