Pytanie „czy jesteśmy narodem, który nie posiada żadnego gustu” wraca do nas jak bumerang. Odnosi się to zarówno do naszego ubioru czy architektury miejskiej. Na wakacjach bardzo łatwo jest poznać Polaka – można rzecz „poznasz Polaka po skarpetkach jego”. Jeśli chodzi o estetykę naszych miast do pozostawia ona wiele do życzenia. Co prawda na przestrzeni ostatnich lat widzimy znaczącą poprawę, jednak wciąż powstają budynki, które są wytworem chorej wyobraźni inwestorów, deweloperów, ale i samych architektów.
Skąd istnieje w nas takie uwielbienie kiczu? Czy po półwieczu szarego i jednobryłowego socrealizmu zachłysneliśmy się barwami, kształtami i zdobieniami? Całkiem możliwe i chyba musi przejść ten etap zachłyśnięcia się, żeby zrozumieć, że „less is more”. Może jesteśmy po prostu narodem, który nie przywiązuje uwagi do swego otoczenia. Może lubimy brzydote, odnajdujemy się niej i kicz to jedyna estetyka, w której potrafimy się obracać?
Przypomina mi się pewna anegdota znajomego mojego ojca, który pod koniec lat 90. przyjechał do Polski z zachodu. Nie mógł się on nadziwić, że na polskich osiedlach znajduje się tyle anten satelitarnych, które szpecą swą wielkością. Otóż powiedział on wtedy, że tak naprawdę nie ma znaczenia wielkość „talerza” i na zachodzie sprzedaje się jak najmniejsze anteny. W Polsce natomiast największym powodzeniam cieszyły się ogromne „talerze”, które zasłaniały prawie cały balkon. Refleksja nasuwa się jedna – Polak po prostu musiał pokazać, że ma telewizję satelitarną. Najlepiej żeby sąsiad wiedział o tym fakcie już z kilometra od jego domu. Antena musiała być wielka, rzucać się w oczy i być widoczna dla wszystkich i z jak największej odległości.
Wydaje mi się, że umiłowanie kiczu wynika z naszego zakompleksienia i zaściankowości. Otoczenie musi nas widzieć, musimy bić po oczach i pokazać jacy to my nie jesteśmy. Wychodzi groteskowo i na opak, ale tego wyznawcy kiczu nie chcą wiedzieć i nie przyjmują do wiadomości.