Samozwańcze członkinie sekty czcicielek Władimira Putina twierdzą, że jest on wcieleniem św. Pawła z Tarsu. Ponoć od kiedy objął prezydenturę, został naznaczony Duchem Świętym, i podobnie jak apostoł, zaczął mądrze prowadzić swoją owczarnię.
Wyznawczynie Putina mieszkają w wiosce położonej 400 km od Moskwy. Ubierają się jak zakonnice i modlą się o jego powodzenie, klęcząc przed zdjęciem i prawosławnymi ikonami. Sekta łączy wątki chrześcijańskie, buddyjskie i dobrze zakorzeniony w Rosji kult jednostki. I choć nikt nie przyzna tego otwarcie, może być gwoździem do trumny precyzyjnie budowanego wizerunku. Bo do tej pory Putin nie świrował po alkoholu, grzecznie popisywał się umięśnionym ciałem i sambo oraz był praktykującym członkiem Kościoła Prawosławnego.
A niewygodne wielbicielki, które ponoć życzą mu dobrze, nie tylko psują ten wizerunek, ale też w sposób bezwzględny obnażają brak dystansu do samego siebie. Bo zamiast podpisać parę ikon, usypać mandalę, złożyć ręce do modlitwy i zaprosić na to wydarzenie telewizję, Putin schował głowę w piasek. A jego rzecznik prasowy stwierdził, że imponuje mu, że członkinie sekty mają tak wysokie mniemanie o premierze, ale chciałby im przypomnieć, że Bóg przykazał nie będziesz miał cudzych bogów przede mną.