Od przedwczoraj w polskich kinach można oglądać najnowsze dzieło Quentina Tarantino – „Pewnego razu w Hollywood”.
Wydaje mi się, że to najbardziej dojrzały i klasyczny film w dotychczasowym dorobku amerykańskiego artysty.
Oczywiście – mogę się mylić. Wystarczy przeczytać komentarze kinomanów, wrzucane do sieci tuż po wyjściu z kina jako nerwowe, miejscami histeryczne, posty. Że o fachowych recenzjach nie wspomnę… od prawa do lewa… w sumie standard w przypadku Tarantino…
Ta różnorodność reakcji tylko upewnia mnie w przekonaniu, że po raz kolejny mamy do czynienia z nieoczywistym dziełem filmowym.
Dlaczego mam takie wrażenie? Możecie Państwo sami sobie wyrobić na ten temat opinię po obejrzeniu „Pewnego razu w Hollywood”. A do tych wrażeń dołożyć refleksję na temat majowego oświadczenia Tarantino, złożonego tuż po pokazie „Pewnego razu w Hollywood” na Festiwalu w Cannes…
TO PONOĆ JEGO OSTATNI KINOWY FILM?!?!… osobiście nie sadzę, aby było to jedynie PR-owsko-komercyjune oświadczenie?… ale – kto go tam wie – jest przecież taki ekscentryczny!
Kolejny tytuł Tarantino, jak zawsze, wzbudza też niezwykłe emocje wśród ludzi z branży filmowej. Może tym razem takim reakcjom sprzyja skomplikowana historia powstania filmu?
Trwało to wszystko kilka lat. W myśl zasady, że jeśli wśród producentów widzimy kilka krajów (tu USA i UK) – to zazwyczaj oznacza, że nie było łatwo pozyskać chętnych do wyłożenia pieniędzy na film.
Ponoć początkowo to miała być prawie dokumentalna wersja jednej z bardziej wstrząsających historii przemysłu filmowego z Hollywood – czyli zabójstwo Sharon Tate i kilkorga przyjaciół Romana Polańskiego, dokonanego w 1969 roku przez bandę Charles’a Mansona. Byłby to pierwszy film Tarantino o dokumentalnej proweniencji?…
Najprawdopodobniej i Roman Polański i rodzina Sharon Tate nie „sprzedali” ekipie Tarantino tej historii. Wiadomo, że z prawnikami wybitnych twórców i ich rodzin lepiej nie zadzierać… może już na tym etapie przygotowań do realizacji projektu mogło dojść do pojawienia się pierwszych scenariuszowych kompromisów? O tym wie zapewne tylko autor scenariusza – sam Quentin Tarantino…
Jakkolwiek ta historia nie przebiegała – wiadomo, że jej realizacja to była żmudna i ciężka praca… może, przy podobnym założeniu, tym bardziej oczywista stanie się dla widzów mistrzowska scena rozegrana między Alem Pacino, grającym u Tarantino producenta Swarza a Leonardo di Caprio – jednym z głównych bohaterów „Pewnego razu w Hollywood” – Ricku Daltonie? Tylu złośliwości, takiego dystansu i środowiskowej samokrytyki w historii Hollywood chyba jeszcze nie było?
Przy okazji podkreślam z naciskiem – praca z aktorami w tym filmie to maestria najwyższej próby. Tu najdrobniejszy epizod jest zagrany na najwyższych rejestrach ludzkich emocji.
Polecam np. scenę w wiosce hippiesów, wykreowaną pod drugiego z głównych bohaterów – Cliffa Booth – tu perfekcyjny Brad Pitt – wystylizowany na Clinta Eastwooda, z genialnym Brucem Dern w charakterze partnera.
Jestem prawie pewna, że scena na temat bieżącej lektury podczas przerw między ujęciami na planie filmowym przejdzie do kanonu jezyka filmowego. A rozgrywa się ona pomiędzy Leonardo di Caprio i aktorką dziecięcą – Julią Butters . Wierzę głęboko, że jeszcze wielokrotnie o niej usłyszymy! Podobnie jak o włoskiej piękności, grającej żonę Ricka-Leonardo di Caprio, czyli Lorenza Izzo.
Przy okazji – dystans, jaki mają do siebie wszyscy aktorzy pojawiający się w „Pewnego razu w Hollywood” jest dla mnie oczywistym znakiem firmowym tej produkcji.
Tylko naszego Rafała Zawieruchy było mi za mało, bo to aktor o wielkim potencjale… no ale… może postać Polańskiego została u Tarantino usytuowana na zbyt odległym i niedostępnym dla prostego widza piedestale?…
Widzicie Państwo, że film Tarantino prowokuje wiele pytań. Moim zdaniem perfekcyjnie apeluje do wysublimowanej wiedzy filmowej odbiorców.
Przy braku scenariuszowej oczywistości (polecam uważnym widzom scenę finałową, a nie zdradzam jej tu z prostej uczciwości kinomanki wobec innych kinomanów) za największy atut tej produkcji uznaję nieskrywaną, totalną miłość do kina. W każdej scenie, w każdym ujęciu tę miłość czujemy.
Wrażenia te podkreśla wybitna praca operatora Roberta Richardsona i montażysty Freda Raskina. Na uwagę zasługuje rzetelna robota scenografów Barbara Ling, Nancy Haigh, Richarda L. Johnson, Johna Dextera.
Cokolwiek jeszcze nie zostanie powiedziane na temat tego filmu… i czy on będzie ostatnim dziełem kinowym Tarantino czy nie – po prostu dobrze go zobaczyć. Choćby po to, aby wyrobić sobie własne zdanie na ten temat.
https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/nr+4-50587
https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/nr+1-49561
https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/nr+3-50586