Ważne trajlery:
https://www.youtube.com/watch?v=N9Asxqvr2m8
https://www.youtube.com/watch?v=ojJyO0DMHuY
KONTEKSTOWY WSTĘP
Dotyczy sytuacji komunikacyjno-logistycznej warszawskiej kinomanki; można pominąć, z wyjątkiem ostatniego akapitu podprowadzającego do recenzji filmu „Kler” Wojtka Smarzowskiego.
Jestem Słoiczycą z Wrocławia – najbardziej zakorkowanego miasta w Polsce.
W Warszawie mieszkam w peryferyjnej dzielnicy, pod lasem.
Większość interesujących mnie filmów mogę obejrzeć w kinach studyjnych, znajdujących się w Śródmieściu, w Centrum lub na Mokotowie. Tam parkowanie należy do sportów ekstremalnych.
W związku z tym obieram jeden z kilku wariantów (zawsze wtedy myślę o słynnym monologu Józefa Nalberczaka z filmu „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” Stanisława Barei: https://www.youtube.com/watch?v=ZEYAW0nGmG0 ):
a. Bilet kupuję w sieci. Wtedy oszczędzam na czasie przed kasą kina (systemy rezerwacji i zakupu biletów w sieci w polskich placówkach kulturalnych to jest materiał na odrębny felieton, może go wkrótce napiszę?)
b. Kiedy mogę wyjść z domu dwie godziny przed rozpoczęciem seansu – próbuję dotrzeć samochodem bezpośrednio pod wybrane kino i znaleźć tam miejsce parkingowe. Czasem trzeba „zrobić kilka kółeczek”, a to może potrwać…
c. Dojeżdżam na parking którejś z galerii handlowych i przesiadam się na komunikację miejską
d. Wybieram kolejkę i komunikację miejską. Potem, zazwyczaj po ciemku, wracam przez las. No…coś tego nie lubię, zwłaszcza po obejrzeniu thrillera…
Z powyższych powodów bilety na „Kler kupiłam w sieci natychmiast po tym, kiedy wypłynął skandal wokół tego tytułu, a Kinoteka, którą wybrałam, uaktualniła repertuar.
Udało się! Trafiłam ostatni bilet, w dodatku w 10 rzędzie! UFFF! (to uśpiło moją rutynową czujność… nie wyjechałam z domu na dwie godziny przed seansem!).
Szukając biletu obejrzałam repertuar wszystkich warszawskich kin. Odnotowałam przy okazji, że np. na Sadybie na niedzielę 30 września 2018 zaplanowano 18 projekcji w ciągu dnia, a w kameralnej Stacji Falenica – 2. Mam nadzieję, że wszyscy chętni zdołają obejrzeć „Kler” Smarzowskiego w dogodnym dla siebie miejscu…
Ja zdecydowałam się na sobotni seans ok. 15.00, zakładając naiwnie, że prawie wszyscy w Polsce siedzą w tym czasie nad rosołem i schabowym, albo są w kuchni i tłuką mięso na ww obiad. No i że o tak abstrakcyjnej porze na tym wielkim parkingu przy Pałacu na pewno znajdę miejsce… Bo w niedzielę to już w ogóle…MARATON WARSZAWSKI przecież… wszystko stoi w miejscu, by oni mogli biec! W tym wypadku nie do kina.
Tymczasem… korek zaczął się na zjeździe z ronda na Marszałkowskiej w Aleje Jerozolimskie. Bo przy Plater obie bramki parkingu Pałacu były zamknięte!!! (teraz proszę sobie wygooglować mapę satelitarną okolic Pałacu Kultury i przeliczyć kilometry trasy, jaką trzeba było w tym korku pokonać przed obejrzeniem „Kleru” w Kinotece Narodowej).
Tak więc wszyscy jadący na film stali w korku na Plater, a potem na Świętokrzyskiej i znowu Marszałkowskiej, gdzie jest największy, bo aż 2-bramkokowy, wjazd na parking Pałacu… no i trąbili na siebie jak wściekli, robili do siebie małpie miny i pokazywali najnowsze trendy manicure…polish standard po prostu!
Parkingowy zastawił jedną bramkę kołpakami i wpuszczał nieszczęsnych kinomaniaków JEDNYM TOREM. Chyba był osobą niedosłyszącą, bo nie odpowiadał na żadne pytania, nie reagował na żadne zaczepki… może nie były do końca wytworne?
Podczas biegu przez parking do Kinoteki odnotowałam wyjątkowo dobrze nagłośnioną akcję ewangelizacyjną pod sztandarami Polonia Semper Fidelis, pod hasłem „W 100-lecie odzyskania niepodległości módl się w intencji odnowy moralnej NARODU POLSKIEGO”. Komuś nawet udało się wcisnąć mi ulotkę w tym biegu. Mam do wglądu…pasjonująca lektura!
Na projekcję „Kleru”, na ostatnim piętrze z możliwych w Kinotece, dotarłam tuż po forszpanie, ale tuż przed czołówką. Kiedy oswoiłam wzrok z ciemnością okazało się, że zostało ostatnie wolne miejsce w pierwszym rzędzie, z boku. Nie chciałam przeszkadzać innym, więc skorzystałam.
Kiedy ścierpł mi kark, a akcja akurat spowolniała, próbowałam się dyskretnie przedrzeć na swoje miejsce w 10 rzędzie… na przejściu, na schodach, siedzieli Znajomi Filmowcy.
Obejrzeliśmy „Kler” razem na tych schodach. Forszpan opowiedzieli mi po projekcji. Czyli że straciłam jedynie blok reklamowy. UFFFF!
„KLER”
czyli recenzja właściwa
Gdybyście mnie spytali z jaką literaturą kojarzy mi się „Kler” Wojtka Smarzowskiego, to odpowiedziałabym: jest daleką asocjacją utworu Mikołaja Reja z Nagłowic „Krótka rozprawa między trzemi osobami, Panem, Wójtem a Plebanem”, wydanego w Krakowie w 1543 roku (komparatystom proponuję ponowną lekturę i analizę dzieła: https://pl.wikipedia.org/wiki/Kr%C3%B3tka_rozprawa_mi%C4%99dzy_trzema_osobami,_Panem,_W%C3%B3jtem_a_Plebanem )
Film Smarzowskiego jest dla mnie także niczym główne wydanie programu informacyjnego.
Nieważne w jakiej redakcji: radiowej, internetowej, telewizyjnej czy gazetowej. Nieważna jest też proweniencja polityczna tej redakcji.
Po prostu z niusiarniami jest tak, że przedstawiają świat, jaki w realnym życiu nigdzie nie istnieje: gromadzą te redakcje, jak pod mikroskopem, najdziwaczniejsze przypadki i przez 5-35 minut opowiadają o tych dziwactwach.
Odbiorca ma potem wrażenie, że oto świat oszalał na jego oczach… że może pora umierać?… a prawdziwy świat, ten w realu, zazwyczaj płynie sobie nudnawo swoim niezbyt wartkim nurtem…
Takie tam obserwacje mam po 17 latach pracy na rzecz rozmaitych niusiarni.
Bohaterowie „Kleru” to czterej księża. Każdy w innej sytuacji i dotknięty innym „syndromem” kościoła katolickiego:
jest biskup – biznesmen, cynik i imprezowicz (świetny i dynamiczny Janusz Gajos), jest inwestor z pogranicza gangsterki (niebywale refleksyjny Jacek Braciak), jest wiejski kombinator i nałogowy pijak żyjący z własną gospodynią (Robert Więckiewicz, tym razem dotknięty elemantmi syndromu border line, jakby wprost z psychiatryka); jest wreszcie domniemany pedofil z prowincji (Arkadiusz Jakubik – ten bohater doznaje na oczach widzów najgłębszej duchowej przemiany, jest najbardziej tragiczną postacią „Kleru”).
Duszpasterzy tych łączy przeżycie katastrofy, z której cudem uszli z życiem, choć „śmierć była blisko”.
Od tego czasu, z radości i wdzięczności, co roku spotykają się w dniu rocznicy tego wydarzenia, by wspólnie świętować.
Nie przypominają te rytuały kapłańskiego etosu. Księża są wyuzdani, cyniczni, pazerni i wulgarni.
Moim zdaniem nadaje im to ludzkiego wymiaru. Są grzeszni, jak wszyscy. Są bardzo prawdziwi, jak to bohaterowie Smarzowskiego (prywatnie uznaję go za największego naturalistę polskiego kina, może nawet z ciążeniem w stronę turpizmu?).
Bohaterowie Smarzowskiego nie są jednak czarno-biali, jak mogli się spodziewać widzowie gnający do kina lub pozostający przed kinami obrońcy moralności.
Bohaterowie „Kleru” mają na swojej emocjonalnej palecie wszystkie barwy we wszystkich odcieniach. Uważam, że są przejawem człowieczeństwa najwyższej próby.
Z tego powodu polecam ten obraz wszystkim: i wierzącym, i niewierzącym. A przede wszystkim polecam go miłośnikom kina.
Twórców „Kleru” proszę, by się nie poddawali zbiorowej histerii, jaką wywołał ich film. Po prostu róbcie swoje!
Kiedy po seansie wyszłam z Kinoteki i wracałam przez parking do samochodu, manifestacja pod flagami Polonia Semper Fidelis wciąż trwała (i zupełnie nie wiem dlaczego przypomniała mi się „Mała Apokalipsa” Konwickiego?).
Znowu ktoś dał mi kolejną ulotkę na temat korzyści płynących z publicznego odmawiania różańca na 100-lecie odzyskania niepodległości przez Polskę… wzięłam, zachowałam do wglądu.
Mam też inną ulotkę, wydaną w dużo skromniejszej wersji. Dały mi ją skromne ciemnoskóre dziewczynki. Rozmawiałyśmy po angielsku o złożonych problemach współczesnego świat, także o religii.
Na ulotce Afrykanek jest zaproszenie do ich chrześcijańskiego kościoła, który organizuje wspólne refleksje nad zagrożeniami współczesnego świata. Mam do wglądu.
Potem… ta wieczorna, rozświetlona ulica Warszawy skojarzyła mi się z z równie rozświetloną Champs-Élysées, gdzie dawno, dawno temu zdarzyło mi się stać pod opieką tamtejszej Ciotki po bilety na francuską prapremierę „Człowieka z żelaza” Andrzeja Wajdy.
To było absolutne wydarzenie wśród ówczesnych paryskich kinomanów. Stali nabożnym tłumem, nie tracąc nadziei, że starczy dla nich biletów. Ciotka powiedziała nawet, podekscytowana:
- Ach… już dawno nie było w Paryżu takiego dreszczyku emocji! Czuję się w tej kolejce zupełnie jak dziecko komuny!
A potem minęłam kilka Teatrów, które rezydują w Pałacu Kultury. W jednym z nich miały premierę te słynne „Dziady” Mickiewicza, z Holoubkiem w roli głównej, w reżyserii Kazimierza Dejmka… to od nich zaczął się protest studentów w Marcu’68…
Pomyślałam: „Historia zatoczyła krąg i próbuje stworzyć kompozycję klamrową, niczym scenariusz Smarzowskiego w „Klerze”?”.