Ponieważ nie chciało mi się zaczynać wyjazdowej części mojego urlopu od tkwienia przez 600 kilometrów za kółkiem, postanowiłem nawiedzić wreszcie Kazimierz Dolny, w którym – wstyd przyznać – nigdy jeszcze nie byłem. Po kilku godzinach łażenia po miasteczku w dość irytującym upale mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tak, jak według mnie każdy, kto się uważa za Polaka, powinien poznać Kraków, tak samo w „programie obowiązkowym” Kazimierz Dolny nad Wisłą znajdować się musi.
Oczywiście, sensowniej jest odwiedzać go i zwiedzać nie w takie dni, jak dzisiejszy, gdy tłumy dzikie (przez moment miałem jednak wrażenie, że jeszcze więcej niż ludzi, jest samochodów). Co prawda w Informacji Turystycznej na Rynku dowiedziałem się, że jak na weekend, to wcale nie było dużo ludzi, ale w niektórych miejscach trzeba się było niemal przepychać.
Oczywiście, są i takie punkty, w których nawet w niedzielne popołudnie luźniutko. Na przykład sanktuarium Matki Boskiej Kazimierskiej u reformatów, do którego trzeba się wyspinać po schodach, których całkiem sporo. Przed kościołem na ławkach pojedyncze osoby, w kościele tylko Pan Jezus i ja, a w wirydarzu, przy wciąż ponoć czynnej studni para młodych, która na widok mojej komórki wycelowanej w kołowrót szybko się wycofała z ujęcia. „Nie chcemy być uwiecznieni” – powiedzieli.
Zastanawiające proporcje odnotowałem na wystawie malarstwa „Chaim Goldberg. Powrót do Kazimierza nad Wisłą”. Na jednego zwiedzającego przypadało trzech pilnujących.
Generalnie w Kazimierzu dziś panowała atmosfera piknikowa. Mógłbym tym zdaniem gładko przejść do tematu, który już od pewnego czasu usiłuje się wprosić do moich zapisków, jako że należę do tych księży zamieszkujących polską ziemię, którzy nie tylko przeczytali tekst nagłośnionego bardzo, bardzo na cały kraj spektaklu „Golgota picnic”, ale również widzieli jego zapis wideo i mają na sprawę własny pogląd, ale doszedłem do wniosku, że powiem, co myślę na ten temat w najbliższych dniach. Dziś wszak niedziela, dzień święty i odpoczynkowy