Kilka tygodni temu odwiedził mnie mój kolega, piszę kolega, bo określając go słowem „przyjaciel” skrzywdziłbym jednocześnie tego jedynego kamrata moich życiowych wojaży. Kolega ten, po rozgoszczeniu się w moim domu, usiadł przy moim biurku, na którym książki i notatki ułożone w trzy słupki – na pewno nie popularności – zdawały się być jedynym ornamentem tego kąta owego pokoju. Widząc, że kolega ten zaczyna wertować przestrzeń najważniejszego dla mnie kąta w życiu – i nie jest to kąt dziewięćdziesięciu stopni – pozostawiłem go na chwilę w samotności, by mógł w namacalny sposób poczuć, to co sprawia mi w życiu największą radość. Po chwili namysłu powróciłem do pokoju i widząc go dalej siedzącego przy biurku z książką w ręku, zapytałem „Czy Tobie czasem Wąski sufit na łeb się nie spadł?”. Szlagierowe już pytania musiały paść: „Dlaczego to robię?”, „Na co mi to wszystko?” i wreszcie „Czy nie szkoda mi pieniędzy”. Pragnę zaznaczyć, że książka, którą bohater tej historii postanowił wertować nosi tytuł „W teatrze prezentacji. O sztuce perswazji” – Ewa Lewandowska-Tarasiuk. Moja odpowiedź do kolegi brzmiała „Ucząc się w szkole i na podwórku będziesz dwa razy mądrzejszy” – Chazz Palminteri.
Zdecydowałem się napisać ten tekst z uwagi na fakt, że akurat dziś ta książka była mi bardzo pomocna w opracowywaniu notatki na swój temat – tak, robię notatki na swój temat i pieczołowicie je zapisuję. Jeśli to oznaka narcyzmu, to jest mi bardzo miło z tego powodu.
Przypomniawszy sobie powyższą historię, zobligowałem się pokazać światu, ile dostaję z każdego kolejnego przeczytanego słowa, którego znaczenie poszukuje w codzienności, a to z kolei daje mi życiodajną energię. Ile swobody i naturalnego luzu można wydobyć, gdy się tylko człowiek zanurzy w materię, w której hasanie nie nakłada na nas jakiegokolwiek ograniczenia. Ile złóż wrażliwości oraz uroku drzemie w nas samych, jeśli tylko się do nich dokopiemy, o ile wcześniej nie zostaniemy bawidamkiem publiczności.
Nikogo nie interesuje tak naprawdę co się dzieje w zaciszu domu, gdy zrzucamy z siebie bagaż zwany jestestwem. Nikogo nie interesuje czy wtedy leżę, siedzę, pije herbatę, czytam, piszę czy dorzucam węgiel do pieca, bo mieszkam w małym domku. Nikt nie przejmie się tym jak spędzamy czas we własnych czterech ścianach i we własnym kącie, bo nie każdy takowy posiada. Mnie spotyka ten przywilej, że swój kąt mam – zupełnie jak pies ma kawałek swojego chodnika (Benjamin Ruggiero, film pt. „Donnie Brasco”).
Cięcie, stuki, puki, wygładzanie, przycinanie i heblowanie, podgrzewanie i nagłe schładzanie, stosy wiór i opiłków opadające na podłogę po każdym moim rozkręcaniu się i skręcaniu, po wizycie w najlepszym i najpiękniejszym, najtańszym i najbardziej solidnym warsztacie na świecie. Tak wygląda obraz tego małego, obskurnego i mdłego dla wielu kąta, w którym przychodzi mi pracować nad samym sobą.
Efektem całej tej pracy jestem ja i to wszystko z czego człowiek może mnie scharakteryzować, bo przecież charakterystyka powstaje wtedy, gdy nie mamy na sobie nic, gdy jesteśmy zupełnie nadzy. Z tego faktu ubiór jaki zostaje mi nałożony przez osoby o większym doświadczeniu życiowym, pisarskim lub materialnym jest tak bardzo na mnie nie pasujący, że aż przyjemnością dla mnie jest wydobycie z niego kawałka sztuki i jakiegoś tam uroku, chyba.
W zawodowych ligach hokeja czy koszykówki, istnieje piękne powiedzenie „Nie wiń zawodnika, wiń grę” Zatem, kogo w tym przypadku winić? Warsztat, do którego zaglądam regularnie na przegląd, ludzi, którzy wybierają z życia kawałki z kontekstu, trawią je i nie mają z tego posiłku większej wartości odżywczej, czy życie, które jest grą i nie każdy zaczął w nie grać, bo obawiał się, że przegra na pierwszym poziomie. W Kanadzie, w hokejowym świecie mówi się natomiast tak „If you can’t run with big dogs, stay at home”. Pozostaje mi napisać jedynie, że po zakończeniu pisania tego tekstu wybieram się do swojego kąta i na pewno znajdę się tam nie za karę.
Komentarze