Miałem teraz właśnie, od rana, czuwać przy Romanie, z którym co-nieco razem zrobiliśmy przed laty, z którym przyjaźń nasza dawkowała się zbyt rzadko i zbyt małymi porcjami. Roman jest-był Litwinem (Romanas Vytkauskas) mieszkającym w Puńsku. Nikt nie pamięta czasów sprzed jego aktywności samorządowej. Poznałem go 1988 roku jako Naczelnika Gminy. Potem był wójtem, wicestarostą. Zakładaliśmy Polsko-Litewską Izbę, uruchamialiśmy targi-jarmarki, przyjmowaliśmy kandydata na Prezydenta Polski (zawiozłem go tam śmigłowcem), omawialiśmy wydarzenia wileńskie znane jako Sausio įvykiai – 1991 (radzieckie czołgi pod wieżą telewizyjną), odwiedzaliśmy się w przerwach między naszymi życiowymi zakrętami (ileż On doświadczył!), a raz nawet zawrócił mnie ze straceńczej podróży w nieznane, kiedy miałem dość wszystkiego. Odesłał mnie wtedy ze „skarpy lemingów” do Suwałk, gdzie znalazłem zajęcie na kilka miesięcy, ale nie byłem w stanie zaaklimatyzować się na dłużej.
Sam nie skarżył się, albo może inaczej: głuchy byłem na jego wołanie o odrobinę normalności, więcej nie pragnął. Zbyt zajęty byłem sobą i swoimi potyczkami ze światem, aby dostrzec, że jego puńskie życie – to była praca dla wszystkich i wszystkiego, byle uciec od własnych, osobistych udręk.
Zawiodła logistyka. Nie po raz pierwszy w naszej przerywanej zbyt często przyjaźni (przepraszam Cię, Roman, za bezczelność i poufałość). Z Radzymina do Puńska jest jednak zbyt daleko, aby podróż pogodzić z codziennością.
Kiedy przed laty wjeżdżałem do Puńska – pierwszym słowem jakie napotkałem na przydrożnej tablicy, było „taika” (pokój). Potem siedziałem w sekretariacie gminy, pijąc herbatę z rąk pani Biruty (później niezwykle bliskiej Romanowi). Podsłuchiwałem zza drzwi drewnianego urzędu obcojęzyczną śpiewną debatę gorących głów (Roman zawsze podnosił temperaturę rozmów, żył każdą sprawą, jakby była jego osobistą). Potem – równie śpiewnie – przyjął mnie (reprezentowałem Ogólnopolskie Towarzystwo Inicjatyw Gospodarczych „Promotor”) i od razu zaprzągł w dziesiątki tamtejszych spraw.
Drugim litewskim słowem, jakie poznałem – to Aušra, oznaczające Zorze (Jutrzenkę), używane też w Litwie jako imię żeńskie. Do dziś jest to periodyk i wydawnictwo lokalne.
Kiedy po wizycie wracałem do Warszawy – byliśmy już kolegami. Żegnał mnie słowami „viso gero” (w porządku, luzik, inaczej „tai gerai”).
* * *
Mamy wiosnę 2018. Na świecie trwa regularna wojna między Zachodem a Orientem (w skrócie: między Ameryką i Chinami), która udaje że się tli, ale jest namacalna i dosłowna, wniknęła w naszą codzienność bardziej, niż gotowi jesteśmy to przyznać, jarzy się otwartą furią.
W polskich mediach – a więc i w świadomości potocznej – jest to wojna Putina ze światem o wpływy gospodarcze w Europie i o dominację w Europie Środkowej. Można i tak.
W tle jest kompletna niemożność przełamania stereotypu, który każde wszystko co na wschód od Polski traktować jak plagę, a wszystko co na zachód od niej – jak nieustająca nadzieję. Nawet „nastawione na ustępstwo” głoszenie, że wszelkie mocarstwa mają w sobie jednakie „nosicielstwo zła imperialnego” – nie znajduje zrozumienia.
* * *
Mamy nadal wiosnę 2018. W Europie trwa zaawansowany proces dezintegracji, wywołany – paradoksalnie – przerośniętymi ruchami integracyjnymi, mającymi przywrócić Europie jako-taką pozycję pośród potęg globalnych.
Unia Europejska, u zarania tworzona jako – w założeniu polityczno-ideowym – najnowocześniejsza figura państwowa obejmująca ten niewielki kontynent – zbyt późno pojęła, że przewodnictwo w świecie nie jest możliwe bez rozwiązań imperialnych (choćby zapewniających nieograniczony dostęp do surowców energetycznych i minerałów przemysłowych oraz do „śmietanki kadrowej” przygotowanej do największych wyzwań).
W polskiej debacie nadal dominuje kult i zarazem mit Demokracji, Praw Człowieka, Pluralizmu Idei, Swobody Wszelkiego Tworzenia (pozarządowego). Skrzecząca rzeczywistość – słyszalna z samego centrum Unii – czyni z tych wszystkich nadwartości zwyczajne dyrdymalenie, bo unijny aparat, rządzący kontynentem na prawach kaduka, w praktyce nie mający nic wspólnego w kultem-mitem – zaprowadza Oświeconą Satrapię Absolutystyczną i upiera się przy niej jak rozwydrzony bachor.
* * *
Trwa zatem – dzielnie i z przekonaniem – wiosna 2018. Rozkochany w bieżących swobodach (wolno’ć Tomku) i we własnym rozpasanym narcyzmie Naród Polski (czyli jego najaktywniejsza publicznie próba) – zauważywszy fałsz europejsko-transformacyjny – wybrał mniejsze zło i teraz trzyma się tych „elit”, które przyłapują EUROPĘ na hipokryzji, a w wojnie globalnej postawiły bezkrytycznie na Amerykę.
To oznacza, że codzienność mieszkańca Polski – to spazmatyczne dawki amerykańsko-patriotyczne (to się naprawdę da jakoś pogodzić), boje z europejskością o rozmaite „pietruszki”, antyruski (w rzeczywistości antychiński) maccartyzm-oprycznina-inkwizycja, instalacje mega-gospodarcze przenoszące niepostrzeżenie akcenty „europejskie” w obszar „atlantycko-militarny”.
To jest nie w smak tym wszystkim, którzy już mentalnie „osiedli” w europejskości i gotowi są Unii wybaczyć zarówno hipokryzję ideową, jak też Oświeconą Satrapię Absolutystyczną, propagując nadal mity i kulty, broniąc ich coraz mniej poważnie, na przykład piaskownikowym „a wy jesteście jeszcze gorsi”.
* * *
Polska wiosna 2018 stoi pod znakiem słowiańskiej, prowincjonalnej pobożności, zdominowanej przez zgrzebną, ale wszechwładną rustykalność (he-he, chodzi o zwykłą wsiowo-chłopskość). Na każdym kroku dokarmiamy się misyjną bohaterszczyzną, czyniąc z niej osnowę tożsamości narodowej a jednocześnie pretensję do świata o to, że nie uznaje naszych rozmaitych „wyższości nad niższościami”.
Nie tylko dawna, ale i najnowsza historia Tej Ziemi i Tego Ludu pokazuje niezbicie, że ktokolwiek nad Wisłą wystaje ponad gumienną przaśność – staje się na początek trędowaty i jakiś „nietutejszy”, a potem się zobaczy, może zostanie pośmiertnie bohaterem narodowym, może żyjącym tyranem, może idolem tłumu, rzadziej salonów.
Niektórych czeka los więźnia politycznego, w lepszej wersji – więźnia sumienia. Tak czy owak nagonki, lincze, pogromy, wyburzane pomniki, przeredagowane plany ulic i placów, procesje przy dowolnej okazji – czynią nas coraz bardziej i coraz konsekwentniej łże-obywatelami świata.
* * *
Nadchodzi polska trój-jesień 2018-19-20. Mediaści jak zwykle oślepli na ten „zbieg okoliczności”, a także na to, że cichcem utrwala się ten zbawienny dla siermiężnej polskiej sub-satrapii cykl: kampania o klucze do lokalności, kampania o Budżet i Regalia, kampania o dyplomację i sojusze.
Bo co innego trzy oddzielne kampanie, okraszone „wyborami” do euro-parlamentu, a co innego cykl „pięciolatek” (tak, pięciolatek) lokalno-parlamentarno-prezydenckich. Oczywiście, mediaści udają, że nie o to chodzi i poprzez szumną codzienną plotkarnię przemycają Narodowi to co „się mu należy”.
* * *
Miałem teraz właśnie, od rana, czuwać przy Romanie, z którym co-nieco razem zrobiliśmy przed laty, z którym przyjaźń nasza dawkowała się zbyt rzadko i zbyt małymi porcjami. Roman jest-był Litwinem (Romanas Vytkauskas) mieszkającym w Puńsku. Nikt nie pamięta czasów sprzed jego aktywności samorządowej. Poznałem go 1988 roku jako Naczelnika Gminy. Potem był wójtem, wicestarostą. Zakładaliśmy Polsko-Litewską Izbę, uruchamialiśmy targi-jarmarki, przyjmowaliśmy kandydata na Prezydenta Polski (zawiozłem go tam śmigłowcem), omawialismy wydarzenia wileńskie znane jako Sausio įvykiai – 1991 (radzieckie czołgi pod wieżą telewizyjną), odwiedzaliśmy się w przerwach między naszymi życiowymi zakrętami (ileż On doświadczył!), a raz nawet zawrócił mnie ze straceńczej podróży w nieznane, kiedy miałem dość wszystkiego. Odesłał mnie wtedy ze „skarpy lemingów” do Suwałk, gdzie znalazłem zajęcie na kilka miesięcy, ale nie byłem w stanie zaaklimatyzować się na dłużej.
Sam nie skarżył się, albo może inaczej: głuchy byłem na jego wołanie o odrobinę normalności, więcej nie pragnął. Zbyt zajęty byłem sobą i swoimi potyczkami ze światem, aby dostrzec, że jego puńskie życie – to była praca dla wszystkich i wszystkiego, byle uciec od własnych, osobistych udręk.
Zawiodła logistyka. Nie po raz pierwszy w naszej przerywanej zbyt często przyjaźni (przepraszam Cię, Roman, za bezczelność). Z Radzymina do Puńska jest jednak zbyt daleko, aby podróż pogodzić z codziennością.
Kiedy przed laty wjeżdżałem do Puńska – pierwszym słowem jakie napotkałem na przydrożnej tablicy, było „taika” (pokój). Potem siedziałem w sekretariacie gminy, pijąc herbatę z rąk pani Biruty (później niezwykle bliskiej Romanowi). Podsłuchiwałem zza drzwi drewnianego urzędu obcojęzyczną śpiewną debatę gorących głów (Roman zawsze podnosił temperaturę rozmów, żył każdą sprawą, jakby była jego osobistą). Potem – równie śpiewnie – przyjął mnie (reprezentowałem Ogólnopolskie Towarzystwo Inicjatyw Gospodarczych „Promotor”) i od razu zaprzągł w dziesiątki tamtejszych spraw.
Drugim litewskim słowem, jakie poznałem – to Aušra, oznaczające Zorze (Jutrzenkę), używane też w Litwie jako imię żeńskie. Do dziś jest to periodyk i wydawnictwo lokalne.
Kiedy po wizycie wracałem do Warszawy – byliśmy już kolegami. Żegnał mnie słowami „viso gero” (w porządku, luzik, inaczej „tai gerai”).
* * *
Wspominam Romana, bo żal mi, że nie jestem teraz z Nim i z jego bliskimi, choć się zapowiadałem. Bo to jest przykład człowieka bezgranicznie i bezinteresownie oddanego pracy samorządowej. Takich polityków chciałoby się wybierać…
Atsiprašau.
Miałem teraz właśnie, od rana, czuwać przy Romanie, z którym co-nieco razem zrobiliśmy przed laty, z którym przyjaźń nasza dawkowała się zbyt rzadko i zbyt małymi porcjami. Roman jest-był Litwinem (Romanas Vytkauskas) mieszkającym w Puńsku. Nikt nie pamięta czasów sprzed jego aktywności samorządowej. Poznałem go 1988 roku jako Naczelnika Gminy. Potem był wójtem, wicestarostą. Zakładaliśmy Polsko-Litewską Izbę, uruchamialiśmy targi-jarmarki, przyjmowaliśmy kandydata na Prezydenta Polski (zawiozłem go tam śmigłowcem), omawialismy wydarzenia wileńskie znane jako Sausio įvykiai – 1991 (radzieckie czołgi pod wieżą telewizyjną), odwiedzaliśmy się w przerwach między naszymi życiowymi zakrętami (ileż On doświadczył!), a raz nawet zawrócił mnie ze straceńczej podróży w nieznane, kiedy miałem dość wszystkiego. Odesłał mnie wtedy ze „skarpy lemingów” do Suwałk, gdzie znalazłem zajęcie na kilka miesięcy, ale nie byłem w stanie zaaklimatyzować się na dłużej.
Sam nie skarżył się, albo może inaczej: głuchy byłem na jego wołanie o odrobinę normalności, więcej nie pragnął. Zbyt zajęty byłem sobą i swoimi potyczkami ze światem, aby dostrzec, że jego puńskie życie – to była praca dla wszystkich i wszystkiego, byle uciec od własnych, osobistych udręk.
Zawiodła logistyka. Nie po raz pierwszy w naszej przerywanej zbyt często przyjaźni (przepraszam Cię, Roman, za bezczelność). Z Radzymina do Puńska jest jednak zbyt daleko, aby podróż pogodzić z codziennością.
Kiedy przed laty wjeżdżałem do Puńska – pierwszym słowem jakie napotkałem na przydrożnej tablicy, było „taika” (pokój). Potem siedziałem w sekretariacie gminy, pijąc herbatę z rąk pani Biruty (później niezwykle bliskiej Romanowi). Podsłuchiwałem zza drzwi drewnianego urzędu obcojęzyczną śpiewną debatę gorących głów (Roman zawsze podnosił temperaturę rozmów, żył każdą sprawą, jakby była jego osobistą). Potem – równie śpiewnie – przyjął mnie (reprezentowałem Ogólnopolskie Towarzystwo Inicjatyw Gospodarczych „Promotor”) i od razu zaprzągł w dziesiątki tamtejszych spraw.
Drugim litewskim słowem, jakie poznałem – to Aušra, oznaczające Zorze (Jutrzenkę), używane też w Litwie jako imię żeńskie. Do dziś jest to periodyk i wydawnictwo lokalne.
Kiedy po wizycie wracałem do Warszawy – byliśmy już kolegami. Żegnał mnie słowami „viso gero” (w porządku, luzik, inaczej „tai gerai”).
* * *
Wspominam Romana, bo żal mi, że nie jestem teraz z Nim i z jego bliskimi, choć się zapowiadałem. Bo to jest przykład człowieka bezgranicznie i bezinteresownie oddanego pracy samorządowej. Takich polityków chciałoby się wybierać…
Atsiprašau.