Co robić, gdy w górach leje deszcz? Zejść w doliny do knajpy! Tak też było ostatniej soboty. Kto był w Tatrach ten wie, że szlaki tego dnia były puściutkie, a nawet kolejka na Kasprowy znacznie krótsza niż zwykle…
Padło pytanie – dokąd jedziemy? Do „Burego Misia” – zakrzyknęło jednoznacznie towarzystwo (i dzieci i starsi)! Żadnych wątpliwości. Pełna lojalność wobec marki. Jak co roku zresztą…
„Bury Miś” w Bukowinie dostarcza niezapomnianych, jakże pozytywnych wrażeń, i to w każdym punkcie styku. Przeanalizujmy je po kolei:
1. Spontaniczna i do tego pozytywna świadomość marki. Jak już wspomniałem, nawet dzieci w wieku od lat kilku do kilkunastu stwierdziły, że chcą iść do „Burego Misia”, a dorośli tylko przyklasnęli. „Bury Miś” to miejsce niezwykłe. Sam pamiętam z własnego dzieciństwa 7-kilometrowe wyprawy z ronda w Bukowinie na sam dół do dawnego „Misia”. Warto było! Już wtedy knajpa wyróżniała się wystrojem, podejściem do ludzi i kuchnią. Za komuny, w ekonomii centralnie sterowanej pustki, nie było to takie trudne. Ale dziś, w ekonomii nadmiaru, gdy na całym Podhalu rosną karczmy, knajpy, restauracje czy góralsko-włoskie pizzerie (jest taka – zupełnie przyzwoita – w Murzasichlu) doprawdy ciężko jest spowodować, żeby do jednej z nich chciało się za każdym razem wracać!
2. Strona internetowa! Szukałem na niej kontaktu, żeby zrobić rezerwację. Prosta, niewyszukana, obfitująca w liczne, łatwo otwierające się zdjęcia. Krótka, ale od razu intrygująca historia obiektu i obietnica marki:
Restauracja ,,Bury Miś” otwarta została w grudniu 2002 roku. Powstała po kilkumiesięcznej metalmorfozie dawnej Kawiarnii Miś prowadzonej przez ćwierć wieku przez rodziców Burego. Wieloletnie doświadczenie gastronomiczne Misiowej i twórcze Burego, ukształtowało działanie niezwykłej restauracjii, galerii.
,,Bury Miś” stał się punktem spotkań, niustannej twórczej dyskusji, zmaganiem artystów i sybarytów o ciekawszą rzeczywistość, lepszą naturalną jakość otoczenia człowieka XXI wieku. Oblicza ,,Burego Misia” zmieniają się niczym pory roku. Zimą tętni wielkomiejskim gwarem, latem wielkowiejskim tchnieniem Bukowiny. Wiosną i jesienią poddawany jest nieustannemu prcesowi metalmorfozy. Trwa ku lepszemu, nieznanemu…
Zwracam uwagę – „metalmorfozy„, o czym za chwilę…
3. Telefon z rezerwacją. Dzwoniłem dwa razy – raz, żeby dokonać rezerwacji i drugi raz, żeby przeprosić za spóźnienie. Za każdym razem czekałem co prawda dość długo na odebranie, niemniej sposób obsługi – bez zarzutu. Jesteś, Czytelniku, na Podhalu? Od razu sugeruję – dzwoń: 18 207 81 23.
4. Parkowanie. Prosto z ulicy trochę trudne. Ale jak już zatrzymasz swój pojazd, od razu dostrzegasz, że trafiasz do miejsca niezwykłego. Dużo zieleni i wszędzie jakieś mutry, śruby, kielnie wtulone w głazy i beton. Rakieta, rowery i skały powyżej upstrzone metaloplastyką. Wszędzie. Tych, co pierwszy raz przybywają, gnębi zapewne myśl – czy ja aby dobrze trafiłem? Sugeruję – poddaj się nastrojowi metalu, dziwności i artyzmu i daj się oczarować. To nie jest zwykła knajpa. To jest poezja!
5. Wejście do środka. Znów szok! Niby zwykła góralska chata, ale wystrój udekorowany „metalmorfozą”. Każde krzesło ręcznie robione, świeczniki z kół zębatych, abażury i lampiony w wymyślnych kształtach. To miejsce chce się od razu zwiedzać! Zwykle czekasz na kelnerkę zbyt długo, tu wydaje się, że przyszła za szybko – tyle wrażeń dookoła. Zamawiamy jak najszybciej, by móc rzeczywiście udać się na zwiedzanie okolic.
6. W oczekiwaniu na potrawy – dzieciaki szaleją! W większości knajp najnudniejsze jest oczekiwanie na zamówione potrawy. W „Burym Misiu” temat nieaktualny. Pojawiające się potrawy wręcz przeszkadzają w odkrywaniu wymyślnych detali, o które zadbali właściciele. To miejsce zawsze zaskakuje czymś, czego wcześniej się nie dostrzegło. Bury ma dwie córki. To niewątpliwie dla nich stworzył świat zabaw, którego zwieńczeniem jest dwupoziomowy ślimak, do którego można wejść, pobawić się i schronić w razie czego przed deszczem, co z radością uczyniliśmy…
7. …zresztą dorośli też szaleją… Ileż dookoła smaczków, ciekawostek, zaskakujących połączeń drewna, kamienia, szkła, wody, plastycznego metalu i …literatury z PRL-owskich tablic ogłoszeniowych. Od komputerowego akwarium aż trudno oderwać wzrok…
A i od przedziwnych urządzeń o niewiadomym zastosowaniu również…
8. Jedzenie! Obficie i smakowicie! Pamiętam, że swojego czasu obawiałem się, czy aby cała energia właścicieli nie poszła w zaskakującą i wyjątkową wręcz formę tego miejsca, zamiast w jego treść, czyli porządne jedzenie. Obietnica wieloletniego doświadczenia Misiowej nie jest tą – jak w przypadku wielu restauracji – bez pokrycia. Kwaśnica, że palce lizać. Kurki w maśle – wprost niebo w gębie! Nawiasem, kelnerka nie miała żadnego problemu, żeby mi je ponownie podgrzać na piecu, gdy nieco przydługo celebrowałem otoczenie… Gdzież jeść baraninę, jak nie tam, gdzie barany pasają? Była mięciuteńka, pachnąca i smakowita. Jak zwykle dzieliliśmy się wszyscy wszystkim i przyznam, że potrawy dorównywały jakością poetycznemu otoczeniu! Nie byliśmy w stanie wszystkiego przejeść. Jakże smakowały zapakowane resztki, gdy konsumowaliśmy je następnego dnia na Czerwonych Wierchach (mocno wiało niestety).
9. Desery. Wiemy, że były, ale my nie bylibyśmy ich już w stanie zjeść. Dobrze, że nie zamawialiśmy.
10. Toalety – nie pomiń! Są dwie – damska i męska. Od razu sugeruję – idź czytelniku do jednej, a potem do drugiej! W obu sączy się inna muzyczka i obie mają swój nieprawdopodobny nastrój.
Spłuczka w męskiej jest …przezroczysta. Wszędzie szczególiki, artystyczny polot i dbałość o doznania klienta. Jeśli dotarłeś w tych moich zachwytach do tego momentu, to zdradzę Ci, Czytelniku, sekret. Najlepiej udać się do toalety z kimś zaprzyjaźnionym. W ścianie, między jedną a drugą, znajduje się bowiem niewielka luka. Z jednej i z drugiej strony malutkie drzwiczki zamykane na wieczko. Tak więc, całe szczęście, do kontaktu trzeba dwojga.
11. Na koniec – to, czego brakuje Gesslerowej! Kultura! W „Burym Misiu” nie trzeba żadnych rewolucji. Zaskakuje wystrój, wspaniała kuchnia i jakże rzadkie na Podhalu, przyjazne podejście do klienta. Tu nikt nie patrzy na Ciebie jak na raroga albo wypełniony portfel, który należy opróżnić. Obsługa jest szybka, sprawna i elastyczna. Nie ma konieczności dostosowania się do jakichś sztywnych standardów ułatwiających życie pracownikom, kosztem emocji klienta. Nikt na zapleczu się nie wydziera, nie klnie i nie rzuca talerzami, czego mimochodem uczy Szanowna Pani Magda w swoich programach – patrz mój poprzedni wpis dotyczący restauracji Magdy Gessler „Gessler, Zielnik Cafe i orzesz ty %Y*#&a£p;%@*!!!„. Wszędzie panuje przyjazne, ciepłe i artystycznie zaskakujące poczucie humoru:
EPILOG:
„Bury Miś” jest dla mnie idealnym przykładem na zastosowanie drugiego z 22 niezmiennych praw marketingu, które omawia w swojej genialnej książeczce Al Ries – Prawa kategorii. Mówi ono, że jeśli nie możesz być pierwszy w jakiejś dziedzinie, to nie upadaj. Nie ma potrzeby konkurowania z firmami, które były na rynku wcześniej niż Twoja. Obejdź Prawo pierwszeństwa (lepiej być pierwszym niż lepszym) i ustanów nową kategorię. „Bury Miś” tak właśnie postąpił. Stworzył nową kategorię restauracji – połączenie wyśmienitego jadła z „małą manufakturą metalmorfozy złomu”, łącząc w sobie ucztę i dla ciała i dla ducha!
Efekt? Rewelacyjny! Jeszcze Cię tam Czytelniku nie było – już rezerwuj termin! Już byłeś? Udaj się ponownie! Są nowości – jakaś dziwna, ogromna rakieta przy parkingu. Lało, więc wrócę, żeby sprawdzić, o co chodzi. Pani Magdo – zapraszam do „Burego” po nauki.