Media zadbały wczoraj i dziś o to, żebym się uśmiał. Ale nie dlatego, że kolejny celebryta się przed kamerami spocił, rozpłakał czy posiusiał, ale o ujawnione plany rządu obcięcia chłopcom z OFE dostępu do naszych pieniędzy, które mogli dotąd rozkosznie „inwestować” ze skutkiem takim, jak pisałem parę miesięcy temu.
Dziś jesteśmy łupieni tak: na „nasze” emerytury „odkładamy” 19,52 proc. pensji. Z tego 12,22 proc. idzie do ZUS, zaś 7,3 proc. do OFE.
Rząd chce jednak, by do OFE wpływało tylko 2 proc. A reszta, czyli 17,22% haraczu, będzie wpływała do ZUS, ku uciesze tabunów urzędników.
Przerażeni takim złamaniem umówionych warunków podziału łupu eksperci lamentują, że w wyniku tego numeru, za kilka lat może zabraknąć na emerytury.
Rzecz w tym, że w wyniku chociażby ostatniego chachmęcenia przy wysokości deficytu budżetowego, słowo ekspert stało się słowem powszechnie uznanym za obraźliwe.
I nawet nie da się wykonać uniku, że to ku pokrzepieniu serc (i poprawieniu sondaży) eksperci robili i robią sobie z finansów publicznych jaja – nie da się, bo nie można zrobić jaj z czegoś, co od dawna jest wydmuszką.
A ja? No cóż, mnie jest dokładnie wszystko jedno, czy doliniarz wyciągnie mi portfel z kieszeni posługując się ręką lewą, prawą czy obiema naraz.