„W 2011 roku ma powstać superbaza danych o Polakach. Znajdą się w niej poufne informacje o każdym z nas: ile zarabiamy, jakie płacimy podatki, alimenty, rachunki, czy jesteśmy karani”, ostrzega Dziennik.
Kiedy przeczytałem esbeckie teczki dotyczące mojej rodziny, zdziwiłem się, jak wiele drobiazgów było dla ówczesnych „zbieraczy informacji” istotnych.
Nawet to: „jak na dzisiejsze czasy mają bardzo dużo książek”.
Pisana ręcznie, na maszynie, z błędami ortograficznymi i elegancką polszczyzną, przez nieznajomych i znajomych, wielka baza danych.
Od roku 1957 do września (tak, tak, żaden tam 4 czerwca!) 1989 roku.
Gdyby całe to towarzystwo dysponowało dzisiejszymi możliwościami technologicznymi, byłaby jeszcze większa.
W demokracji miało tego grzebania w ludzkim życiu nie być. Miało.
Cytując klasyka: „każdy ma prawo dysponować swoją prywatnością, urząd państwowy nie ma prawa dysponować moją prywatnością”.
Przykro mi, ale ja zaufanie mam do tego typu przedsięwzięć ograniczone. Wolno mi.
W takiej porządnej, zdawałoby się, Wielkiej Brytanii, półtora roku temu doszło do zaginięcia danych osobowych 25 milionów (!) mieszkańców Zjednoczonego Królestwa, które zagubiły połączone urzędy skarbowe i celne.
Parę miesięcy później zaginęły dane osobowe kolejnych trzech milionów Brytyjczyków. U nas takie wydarzenia mieć miejsca nie będą, oczywiście.
Podobnie jak niemożliwym jest dotarcie do danych dotyczących dowolnej osoby, za odpowiednio dużą łapówkę.Sure.
Jak tak dalej pójdzie, to za chwilę okaże się, że każą mi wszczepić czipa. W ogon.