Remake tekstu „Wytworne sam na sam” z tomu opowiadań pt. „Ten za nim”, który ukazał się w Warszawie w 1996 roku. „Wytworne sam na sam” to jeden z dwóch rozdziałów, które „wypadły” pierwotnie z powieści „Grupy na wolnym powietrzu” o pokoleniu lat 60. Powrócą w następnych jej wydaniach.
@
Na początku sierpnia z dwoma bełtami na łeb jechaliśmy na obóz wojskowy pociągiem kolonijnym złączonym z żółto-niebieskimi wagonami kolejki podmiejskiej. W pociągu było pełno niedzielnych pijaczków, którzy stawiają sobie piwo raz na tydzień i połowę żelaznych zapasów rozczęstowaliśmy. Na żadnym dworcu nie można było dostać wódki i udało nam się tylko kupić piweczka butelkowe, i Rajs padł babie nogami w kosz z jajami w przedziale z widoczkami zimowej stolicy Polski – „u stóp śpiącego rycerza”. Nie mógł się nawet umyć, bo pociąg był cholernie zatłoczony i w sraczu jechała ciężarna matka z dzieckiem na ręku.
Pamiętam, jak potem otrzeźwiałem na jakiejś stacyjce ze słonecznikami na działce dróżnika, gdzie inne pociągi nie stawały i na peronie ćwiczyła orkiestra strażacka. Szliśmy zakolem jeziora między wyciągniętymi kajakami i pachniało wodą w zachodzącym słońcu, i to naprawdę był piękny zapach jeziora. Podtrzymując się wzajemnie, dowlekliśmy się ledwo do Jednostki WP za leśnym zakrętem, gdzie pierwsze co – obstąpiliśmy drewnianą budkę, żeby się odcedzić.
Usłyszałem nagle, jak „kapral warty nr 4” z paskiem pod brodą wyje: co to za lanie na wartownię, wstyd zasłużonej w bojach o Wał Pomorski jednostce przynosicie; „brać ich!” – wrzasnął i drużyna małolatów w przydużych mundurach wyskoczyła zza biało-czerwonego szlabanu. Zatargali nas do koszar z surowej cegły pruskiej, gdzie życie wojskowe o mało nie zaczęło się dla nas pod celą w areszcie zwykłym, ale na farcie wciąż jeszcze byliśmy cywilami i małolaty prosili się o papierosy.
Wyfasowaliśmy sorty mundurowe – w ostatnich błyskach słońca na „placu musztry” przywdziewaliśmy płaszczyki, które sięgały nam do ziemi – staliśmy na przeglądzie i widziałem światła ognisk palonych w stanicy nad jeziorem. Brali nas kolejno na lekarską wagę i tak się pięknie działo, że sprawdzali nam długość płaszczy czerwonym ołówkiem w dół od kolan. „Kapral w wojsku jest waszą matką! – wrzeszczał karakan w panterce. – Nie wolno biegać w dresie i czytać książek lub tygodników ilustrowanych w sypialniach. W szafkach tylko służbowe rzeczy!”.
Od razu pierwszej nocy był alarm: jeden but miałem „7”, a drugi „10” – zapomniałem połowy rzeczy i po omacku wziąłem ze stojaka drewnianą atrapę kałacha – pierwsze pompki wojskowe na dziedzińcu. Musiałeś specjalnie dzwonić do starych, żeby adresowali listy „obywatel”, bo za „szanowny” lub „wielmożny panie” – karne mycie kibli. Od początku opieprzałem się jak mogłem i obywatel kapral sprawdzał paluchem kurz pod listwą szafki, i w szorowaniu kibli na sucho i mokro znalazłem się w pierwszej trójce na szczeblu kompanii, co było pozycją honorową.
Ganiali nas te matoły, że pot ściekał po jajach i zapominałeś, jak się nazywasz; krok defiladowy na terenie podmokłym – torfowisko, marszobiegi w szyku „ósemka arabska” – sprężystość, elegancja, stosowanie elementów baletowych. Nie było gazet ani telewizji – radio tylko w niedzielę i łeb ci pękał od gazetek ściennych TPPR i prelekcji nt. „Teoria Lenina a kwestia chłopska” ilustrowanych filmami oświatowymi. Ochrzaniłem jakiegoś majora-pluskwę i nie przyznali mi znaczka „Wzorowy Żołnierz”, i moje epolety świeciły dalej świeżą zielenią.
Udzielili mi nagany przed frontem kompanii i zamiast „kara” wrzasnąłem „ku chwale ojczyzny!”, i postanowili mnie dotrzeć: więcej wart i służb na kompanii – w pełzaniu nie było prawie lepszych ode mnie. Nagle „przygotowanie do zbiórki!” – kompanijne VIP-y na gwizdek ustawiały się od lewej do prawej; manewry taktyczne z „padnij- powstań”, czołganiem z góry i pod górkę – normalnie rozum stawał ze zmęczenia i gnali nas w bagna prawie codziennie, i kazali padać w to piękne błotko.
Pamiętam, jak kiedyś szybki maski gazowej tak mi zaparowały że ledwo na oczy widziałem i było „biegiem” – wykręciłem rurę z filtra, żeby lżej było oddychać i nagle „padnij!” – Rajs koło mnie zapadł się po szyję, że tylko z lufy szły bąbelki i też się zapadłem w głębszym miejscu, i oceaniczna fala uderzyła w moje ucho. To padali w płytszym miejscu obok Danek ze Szmulem i trwało z parę godzin – było słonecznie i ptaszki śpiewały, i potem było tak, że w ogóle nie mogłeś się wyprostować.
Postanowiłem zachorować i zaczęły mi nagle nawalać korzonki – lekarz wojskowy zajrzał mi w dupę, obstukał stetoskopem; dał mi trzy piramidony i dwie aspiryny z kartką do kantyny oficerskiej, żeby sprzedali mi oranżadę na sacharynie. Więc potem przez 3 dni robiłem za „drugiego windziarza” w kantynie: w pożyczonym mundurze wyjściowym kręciłem korbą – winda kuchenna spadała, parujące danko ze zmatowiałą flachą wyskakiwało – pijaczek przysypiał na stoliku szachowym i biegały tam kelnerki z cywila, które dawały nam zlewki, żebyśmy lepiej kręcili.
CDN