Nie cierpię lewactwa, bo lewactwo nie cierpi Izraela, który z paru uzasadnionych powodów jest dla mnie nadwartością. Jednym z tych powodów jest europejskie lewactwo, z którego zawsze – choćby stawało na rzęsach – musi wyleźć w końcu zwykły siermiężny antysemityzm i ciągoty do którejś z odmian totalitaryzmu.
Niezłym przykładem była zadyma z Trierem w Cannes, która ciągnąć się będzie za nim do oporu. Chamsko-kabotyński numer z Hitlerem i nienawiścią do państwa żydowskiego będzie snuł się za nim, jak przysłowiowy smród po gaciach. Niech mu to przełoży na duński ktoś z polsko-żydowskich filmowców w DK (mange tak).
Nie żal mi Triera, który ponoć cierpi straszliwe katusze z powodu „niefortunnego potknięcia”. Jego filmy nigdy nie stanowiły szczególnej jakości intelektualnej, a ich wartość ograniczała się niemal zawsze do względów wizualnych. Nie lekceważę tych ostatnich, ale akurat w tej branży znajda się zawsze jacyś „zmiennicy”.
„Kino Triera” zawiera w sobie rodzaj „dekadencji europejskiej”, co zresztą brzmi zbyt dumnie. Chodzi o nieskodyfikowane procesy rozkładowe, których jednym z elementów jest szeroko rozumiane lewactwo. Wg mnie Trierowi – w ramach poetyckiej sprawiedliwości – należy się zamiast palmy syndrom jego imienia.
@
Swoją drogą, na co facetowi zeszło - Iran uznał go za "współczesnego Galileusza" - z takim nimbem ma przesr. na amen.