Jaki był początek wojny widziany z dworu w Kowali niedaleko Radomia? Maria z Kuźnickich Walewska ma 48 lat i zarządza majątkiem już dwudziesty rok. Kiedy zaczynała się I Wojna, latem 1914 roku, była poddaną cara, więc z zagranicznych wtedy wakacji w Zoppot została przez Niemców wydalona i do Radomia wracała przez Szwecję. W 1919 zdecydowała gospodarzyć w Kowali. Rok później poślubiła Aleksandra Colonna Walewskiego, wielokrotnie rannego w czasie I wojny. Teraz, w 1939 roku, we dworze ma już małe radio, „kryształek” na słuchawki i od 1 września słyszy tam komunikaty, które trudno jej zrozumieć: „Uwaga, Uwaga – nadchodzi!” 2 września, w sobotę, zapisuje więc:
Gdy wyszłyśmy z kościoła, dobiegła nas wieść, że wojna już rozpoczęta. Parę kobiet płakało. Idziemy więc sporą gromadką do gminy, aby sprawdzić tę wiadomość. Przed budynkiem urzędu gminnego spotykamy nauczyciela. Potwierdza wiadomość o wojnie. Urzęduje w gminie jako zastępca sekretarza…. Przyjmuje telefony z powiatu, uspokaja, radzi sołtysom, aby poszli na zebranie do domu parafialnego. Muszę więc i ja tam iść. […] Ludzie są poważni, słuchają, często pytają. […] Telefonował starosta, że wojna już na pewno, że były już naloty na Kraków, Katowice, Poznań. Uprzedzić ludność. Uspokoić.[…]
Tymczasem nadszedł proboszcz Koziński. Rzucił projekt założenia punktu żywnościowego na stacji w Rożkach, gdzie już obecnie stoi kilka pociągów z wojskiem. Zgłaszam na początek nasze dwa duże samowary. Druhny ze stowarzyszenia dziewcząt mają pójść jutro na stację, aby zorientować się w możliwościach realizacji tego projektu.
x
„Pani majorowa z Dłużewa” czyli Zofia Dłużewska-Kańska była przykładną żoną wojskowego, skoro więc szef jej męża w Wojskowym Biurze Historycznym wspomniał kiedyś jak ważne dla badaczy historii są prywatne zapiski, zaczęła je od początku wojny robić. Zachował się tylko jeden notatnik, z lat 1939-41
Dwór leżał w dolinie Świdra, niedaleko Mińska Mazowieckiego. Poprzednią wojnę przetrwali tu krewni spod pruskiej granicy. Od lat zaś, między Dłużewem a warszawskim Nowym Światem krążyły wozy i ciężarówki z mlekiem, śmietaną i warzywami dla „Mleczarni Nadświdrzańskiej”, czyli pierwszego baru mlecznego założonego przez ojca „pani majorowej”, nagradzanego hodowcy bydła.
Budżet rodzinny państwa majorostwa pomału się równoważył, wybudowali w Warszawie dom, kupili na raty fiata, a Zofia w 1937 roku zaczęła w wielopokojowym dworze prowadzić letni pensjonat. W połowie sierpnia była jeszcze w Mińsku na święcie kawalerii i konkursie hippicznym. Ale 25 sierpnia zmobilizowano męża, zaraz potem rządcę majątku. Pojawił się sołtys z nakazem wysłania zaraz do miasteczka 7 koni, 3 wozów i uprzęży. Tego samego dnia, przy obiedzie przyszły depesze, zmobilizowani byli kolejni goście pensjonatu.
26 sierpnia Zofia załatwiała jeszcze – pod zastaw zboża – pożyczkę w banku rolnym, choć urzędników pozabierano do wojska i nie bardzo miał kto pracować. Była też na zebraniu w starostwie, gdzie wałkowano znaczenie zasiewów ozimin dobrym ziarnem.
27 sierpnia, w niedzielę, po południu poszły z kuzynką do Radachówki Szlenkierów – tej, co to kręcili w niej potem „Panny z Wilka”, niezabranej cudem po wojnie. W poniedziałek zjadła z mężem obiad w Europejskim tuż przed jego wyjazdem do Torunia – miał się tam zameldować natychmiast. Z kantorka „Nadświdrzańskiej” depeszowała do krewnych z Wołynia, żeby nie przyjeżdżali, bo Dłużew pełny. Późnym wieczorem, już w Dłużewie, załadowała do ciężarówki boczek i ziemniaki dla znajomych w Warszawie. Fiat został w dyspozycji wojska.
31 sierpnia, w czwartek znów była w Warszawie i jako ostatnia dostała pieniądze z pożyczki – potem wypłaty wstrzymano. 39-letnia Zofia, która miała dyplom rolnika i doktorat z filozofii, wracała do Dłużewa z kolejnymi gośćmi do przechowania, a ciężarówka jadąca znów do Warszawy zabrała z majątku bańki ze śmietaną i mlekiem do „Nadświdrzańskiej”. Czy następnego ranka wiedziano w Dłużewie, że jest wojna?
1 września, piątek. Rano Olga z panią Więckowską powozikiem pojechały do Mińska po sprawunki dla domu. Było chmurno, chwilami popadywało. Siadłam na Kasztana i ruszyłam w pole [….] Usłyszałam kilka głuchych detonacji. Zastanawiałyśmy się z Wandą, czy to wojna czy ćwiczenia samolotowe (ćwiczyli często na poligonach Rembertowa i pustkach koło Rudna. Nie czułam strachu. Szło nieuniknione…
W gospodarstwie praca szła normalnie. W południe usłyszeliśmy głuchy warkot samolotów. Leciały bardzo wysoko, ciągnęły na południo-zachód. Po południu nadjechał [z Warszawy] Czerniawski, spokojnie opowiadał, że był nalot. Przywiózł bratową żony z 5-letnią córką. Przyjechała taksówka pani Kulikowska. Walka lamenciła, czemu nie zabrała sióstr. Już nie bardzo by się pomieściły. Wieczorem Kostek przywiózł żonę i dzieci.
2 września do dworu przyjeżdżały kolejne żony wojskowych, z dziećmi. Przed nalotami chowały się w rowie wykopanym naprzeciw domu. Zofia płaciła za drewno, sprawdzała w gminie ile kwintali owsa i słomy ma dać wojsku. A w niedzielę, 3 września, zaraz po tym jak w radio usłyszała, że Churchill wypowiedział wojnę, pojechała na zebranie kółka rolniczego.
X
O tym, że wojna jest na pewno, wiedziała 1 września Zofia Nałkowska. W 1939 roku mieszkała już w Warszawie. Rodzinny dworek w Wołominie – ten opisany w powieści „Dom nad Łąkami” – dwa lata wcześniej został sprzedany, bo brakowało pieniędzy na jego utrzymanie. Matka Zofii latem 39 roku była jednak u znajomych w Wołominie, a Zofia, która niedługo miała skończyć 55 lat, zanotowała:
Pierwszy dzień wojny. Wraz z innymi patrzyliśmy z ulicy na walczące aeroplany. Robotnicy, którzy wciąż jeszcze pracują nad kopaniem kanału wzdłuż Łazienek, wyszli ze swych głębin i patrzyli na niebo. Znowu przeżywa się coś, co kiedyś później wydawać się będzie niewiarogodne. Nie uczuwam strachu ani zdziwienia, tylko smutek. Wielka dzieje się sprawa i tym razem — po całych dwudziestu pięciu latach. Przez cały dzień radio ostrzega o atakach, wszyscy uczepieni głośników, łapiąc między skoczną muzyką urywki swego losu. Ostatni nalot już bardzo wyraźny; huk i łoskoty przenikają dom.
2 września w Warszawie słychać przez radio te same dziwne komunikaty, które trudno było zrozumieć Marii Walewskiej w podradomskiej Kowali. Nałkowska je rozumiała:
Warszawa, 2 IX 39. Sobota. Radio woła patetycznie: „Halo, halo! Uwaga, uwaga! Nadchodzi! Ko-ma 3, Lar-mia 18”. To jest nie dla nas, ale często następuje po tym alarm. Albo: „Halo, halo! Uwaga, uwaga! Przeszedł”. Niesłychane są te słowa. Dla nas mówi: „Ogłaszam alarm lotniczy dla miasta Warszawy”. Przerwa. „Dla miasta Warszawy”. Jest to nie tylko ostrzeżenie, ale rozkaz. Te same gesty powtarzają się we wszystkich domach miasta, czarne szyby zamykają się nad klatkami ludzi. Torby, apteczki, maski, zwierzchnie ubranie leżą przygotowane obok, leży też nieduża walizka z niezbędnymi rzeczami, leży pled. Nocą wyskakują z łóżek, chwytają za ubrania. Z ulic przechodnie znikają, wessani do bram, do piwnicznych schronów […]. W niezmierzonej głębokiej ciszy zamilkłego miasta słychać miękkie, oddalone głosy detonacji i wystrzałów. OPL czuwa i naucza. Miękkim, przekonywającym głosem kobiecym namawia ludzi, by byli uważni i ostrożni, by zechcieli zachować życie i zdrowie najbliższych, perswaduje. Jest ich kilkoro, w tej naszej sprawie odzywających się przez radio, różnymi głosami czuwają nad nami i dają nam przestrogi. [ …] Polska po francusku i angielsku woła na świat, że Niemcy nie zaprzestali działań wojennych, że dziś na Warszawę zrobili dziesięć nalotów. Powtarza raz i drugi te same słowa i jeszcze raz.
Być może od samego początku powtarzał te komunikaty Jeremi Przybora, wtedy spiker Polskiego Radia? Była o tym mowa w 5 odcinku tego cyklu.
x
Maria Walewska miała najwyżej dwa kilometry z dworu w Kowali do „krakowskiej szosy”. 5 września szło tamtędy polskie wojsko, choć groza dopiero majaczyła na horyzoncie.
Rano dobiegła nas wiadomość, że drogą koło kościoła przechodzi polskie wojsko. Szli szlakiem „krakowskiego gościńca” prawdopodobnie licząc na to, że nie wytropią ich tak łatwo niemieckie myśliwce, często patrolujące nad kielecką szosą. Dzień był słoneczny, upalny. Nasi szli w pełnym uzbrojeniu i dźwigali na plecach pełny ekwipunek. Byli zmęczeni, bardzo spoceni. Kto mógł, kupował papierosy, piwo, lemoniadę i dawał przechodzącym żołnierzom. Sadownik wyniósł na drogę koszyk z jabłkami. Nasze dziewczynki wpadły biegiem na werandę, chwyciły opałki pomidorów i wróciły, by rozdać żołnierzom. […] Żołnierze nie byli w złej formie, żartowali nawet wesoło, obiecywali zwyciężyć Niemców, ale sam ich widok, takich zmęczonych, idących w pyle piaszczystej drogi na spotkanie z groźnym nieprzyjacielem, rzucającym bomby z samolotów, był już dostatecznie przygnębiający, nie budził nadziei.
Maria Walewska, nie spotka się podczas wojny ani z Zofią Nałkowską ani z Zofią Dłużewską-Kańską. O tym co działo się później w spokojnej na początku wojny Kowali, będzie kolejny odcinek. Na razie więc dalej o dwóch Zofiach.
x
Nałkowska zapisała 5 września: Większość znajomych, jak się okazuje, wyjechała z Warszawy w nocy lub rano […] Ja nie chcę odjechać.
W Dłużewie, 5 września zwykłe życie tak mieszało się z wojennym:
O godzinie 7 rano ruszyłam na Kasztanie do Mińska. Na szosie minęło mnie kilka aut i liczne oddziały policji na pięknych, wypoczętych koniach […] Wzdłuż plantu stały długie składy wagonów, artylerzyści leżeli na trawie, dyżurni roznosili bochny chleba. O 10 na szosie panował szalony ruch. Auta, niestety przeważnie wojskowe, jechały w kierunku Siedlec, pełne waliz i bab […] Spotkałam wójta, któremu oddalam plan szkoły, jaką już mieliśmy rozpocząć budować w Dłużewie. Dojechałam do pułku, wzięłam zapas środków opatrunkowych. Mieli tam dla mnie telefon z Dłużewa, że jałówka złamała nogę. Wytargowałam jeszcze po pół kilograma świec i mydła […] W Dłużewie rządca pilnował pola, kuchni Olga, która na każdy odgłos samolotu łapała Tomka i biegła w krzaki […] Około 23-ciej ktoś załomotał do drzwi ganku. To wujostwo Żurawscy zjechali powozem i kilkoma wozami, trzeba było ich lokować, karmić ludzi, sprzężaj.
7 września, namówiona przez Polę Gojawiczyńską, Nałkowska wyjeżdża jednak z Warszawy. Dostają miejsce w pociągu ewakuacyjnym do Lublina – z literatami, dziennikarzami, urzędnikami. Za Łaskarzewem zaczęły się naloty, ludzie uciekali z pociągu z walizeczkami w kartofliska. Bombowce szły nisko, tuż nad głowami, uciekali więc lasami, bocznymi dróżkami. W jakiejś wsi udało się wynająć wóz na kilka kilometrów, jakaś gospodyni wyniosła wodę do picia, inna mleko. Ratują się nawzajem,
Ruszyliśmy dalej, minęli niebezpieczną szosę i osiedli w wiosce następnej, gdzie opuścił nas woźnica. Pustka, noc. Drzemałam leżąc w futrze na ziemi przed jakimś zamkniętym sklepikiem, niechętni ludzie przechodzili koło mej głowy. Jedna z ciemnych postaci dała się namówić Bogusławowi na wzięcie walizeczek, zachęcona obietnicą maski [przeciwgazowej]. Poszliśmy za tym człowiekiem w noc, już bardzo zmęczeni, przez spaloną wieś. W grozie ciemności stały wzdłuż drogi same kominy. Groźna dniem, wciąż ostrzeliwana szosa warszawsko-lubelska, ku której idziemy, zdradza się z daleka chrobotem sunących ku Lublinowi wojsk i błyskami niebieskich smug światła. Wiadomo, że trudno jest tamtędy przejść, tak zbitą idą masą wojska wraz z uchodźcami.
9 września w sobotę, we dworze w Dłużewie, Zofia Kańska zapisuje: Od rana siejemy zimową mieszankę. […] Pełno uciekających: adwokaci, inżynierowie. Klerycy – rozdający medaliki, obrazki, szli grupą, bocznymi drogami ku staremu traktowi Jaremy na Włodawę, Wołyń. Kazałam gotować zupy na mięsie, pożywne – rozdajemy po 300 i więcej porcji. Chleb razowy też piecze się co dnia.
Rano były silne naloty i huki od lubelskiej szosy. Przed ganek wpadł na motorze z dobrą miną Bob Werner. Montował pod Mińskiem jakąś grupę techniczną. Zabrał mi, czarując uśmiechem, parę worków owsa, bańkę mleka, chleb i wóz w parę koni. Zapewniał, że trzy dni deszczu, a pogrzęzną niemieckie czołgi. Podjadł i znikł.
Dla wędrowców poszły całe sagany mleka i klusek […]. Wieczorem jakiś porucznik, który z 40 żołnierzami spał przez dzień w stodole, wziął na podwodę dwa wozy konne do Stoczka.
11 września, w poniedziałek, Nałkowska wciąż idzie od wsi do wsi, bocznymi drogami, lasem, polami. Mijamy w ciemności gromadki uchodźców, idących gęsiego wzdłuż drogi, oddziałki konne i pojedynczych żołnierzy. Pod jakimiś starymi drzewami, pod murem rozstajemy się z pijanym woźnicą, pakunki, wózek i dziecko złożone na trawie przy drodze. To Mysłów.
Tak, to ten sam dwór w Mysłowie, którego ówczesny gospodarz, Tadeusz Chwalibóg, opisywał po wojnie jakie zarobki mieli robotnicy folwarczni i ordynariusze, a ja cytowałam to dwa odcinki wcześniej.
Nałkowska relacjonuje dalej: Wyruszamy we dwie z młodą Gojawiczyńską do dworu zapytać, czy nas nie przyjmą na nocleg. Stare drzewa alei, dwóch czy trzech żołnierzy na koniach, trochę błyskającego światła niebieskiej latarki. [...] Starsza i młodsza pani, stojące w ciemności przed dworem, mówią szeptem, jakby były zalęknione. Owszem, mogą nas przyjąć, niedawno mieli miejsce na sześćdziesiąt osób. Ale przed dwoma dniami bomba rozwaliła dom, zabiła dziecko, które pochowano tej nocy. Ojciec zaraz po pogrzebie odjechał samochodem domagać się, by wzięto go do wojska. Dwie dziewczynki dotąd są nieprzytomne z przerażenia, matka uległa wstrząsowi, ktoś przeleciał z łóżkiem do innego pokoju. Panie mówiące cicho i bojące się zapalić światła zapraszają, by wejść. Odchodzimy jednak, by nie zakłócać ich żałoby. [...] Ruszamy dalej piechotą, rosły chłop bierze nasze walizki. Jeden tobół niosę sama i znów przewracam się na drodze.
Tego samego dnia z Dłużewa odszedł kolejny rządca. Zofia zostaje sama z gospodarstwem. Poprosiłam stryja, żeby zajął się bezpańskim podwórzem, a sama wyszłam z ludźmi i siewnikiem na pole za ogrodem. Ludzie bali się pracy w polu, bo rano latał pono samolot i strzelał. Zapowiadałam, że w razie nalotu mają odbiegać od koni i kłaść się, najlepiej w rowie. Było mglisto ale samoloty wracały. Raz tylko jeden się obniżył, rozbiegliśmy się, przykucnęłam pod cierniem, usłyszałam jak zagwizdały kule, poszły w ogród […] Przychodzą wciąż nowi ludzie, nie wiadomo dokąd i skąd dążący.
12 września, Dłużew: Oprócz cywilów siedzi w krzakach ze 40 żołnierzy. Porucznik, który był na obiedzie, mówił, że zbiera maruderów do kupy […] U mnie miało pono kwaterować dowództwo brygady. Już kazali wypędzać krowy, by stawiać konie, ale stanął tylko szwadron 7 Pułku Ułanów. Niemcy pono blisko. Kazałam zasunąć sztaby w stajni i odnieść klucze do dworu, bo ułani zaczęli wyprowadzać na swoją rękę konie […] Teraz do stołu siadało na 3 zmiany ponad 80 osób. Dzieci jadły osobno w dużym pokoju, panie na dyżury zmywały naczynia. Olga co dnia kupowała i rozbierała jedną świnię. Co dnia piekło się dwa piece czarnego chleba z 40 kg mąki. Rada byłam, że nie puściłam ze Stasiem Rudnickim harcerek. Zajmowały się dziećmi. Trudno było matki wdrożyć do wspólnego życia i ustępstw.
13 września: Tłumy przesuwają się od rana. Coraz częściej żołnierze. Wydaję im obiad – zupę do 400 porcji […]
14 września: Podobno w Siennicy są Niemcy […] W polu pracuje 10 czwórek (5 moich). Karbowy jest dumny, wszyscy rozumiemy, że trzeba szykować pola i siać, bo chodzi o chleb dla wszystkich. Obcym fornalom płacę dniówkę.
Także 14 września, po kolejnych nocach przespanych w wiejskich stodołach albo na klepisku w chałupach, na słomie albo tylko na paltach i futrach skrzętnie z domu zabranych, Nałkowska zapisuje: Po naradzie z państwem S. uważamy, że nie ma po co iść dalej wobec wiadomości, że i w Łukowie są już Niemcy. Trzeba wracać — o ile dostęp do Warszawy jest możliwy. Pani Gojawiczyńska chce odpocząć, jest przeziębiona, znękana już wojną [...]. Na jej list do właścicieli Jeleńca, pan D[mochowski] (młodszy) przychodzi z zaproszeniem. Dwór — stary i ciemnawy, niegdyś rezydencja biskupia, przyrośnięty jest ścianą do kościoła. Wnętrze poważne, trochę pięknych starych rzeczy pomieszanych z byle czym. W domu pełno rodziny i trochę obcych, do stołu zasiada do trzydziestu osób, w kuchni karmi się też przechodzących żołnierzy i uchodźców.
Na gazonie żołnierze, samochody, był też aeroplan, na podwórzu grupy ludzi, czekających, by coś kupić lub dostać. Wszystko zgłodniałe, ogłupiałe i zmęczone. Jedzenie jest szczupłe, chude, wojenne, a jednak bardzo smaczne, czysto podane i nade wszystko gorące. Nie ma herbaty, cukru ani masła, mleko jest zbierane. Ludzie wchodzą i wychodzą, wciąż coś nowego. Wieczorem znowu dziwna rodzina, idąca piechotą od Warszawy daleko na Wołyń, do krewnych, mających tam majątek […]
Tutaj dopiero — z mapy, z radia, ze słów przechodzących ludzi i uciekających żołnierzy, zaczynamy rozumieć, co się w ciągu tych kilku dni stało, jaki jest los nas wszystkich. To jest nowy typ wojny, dotąd nie znany, na który nie ma dotąd wypracowanych metod obrony. Ataki lotnicze przenikają daleko w głąb kraju, w jego miejsca nieprzewidziane, nieoczekiwane. Wszędzie już pozrywane druty i tory, nie ma łączności ani porozumienia, nie tylko cywilni ludzie, ale żołnierze i oficerowie — nikt nic nie wie. Detonacje słychać z różnych stron kraju, w różnych stronach widać na horyzoncie pożary — stąd powstają wieści, że są już tu albo tam, gdy właśnie są gdzie indziej, stąd niepewność wszelkich dróg, wszelkich kierunków, stąd ustawiczna zmiana celów. Nie ma frontu i nie ma tyłów, zewsząd jest niebezpieczeństwo, nie ma gdzie iść, bo to, co jest tu, jest wszędzie. Nie tylko ci mężczyźni, którym kazano wyjść z Warszawy, ale każdy żołnierz i oficer na próżno szuka miejsca, gdzie go przyjmą, zorganizują, ubiorą, uzbroją i nakarmią. Gubią się wszyscy, plączą, tracą ślady i kierunki.
Dziś rano weszła od kuchni cała partia rannych żołnierzy, nie wiedzących, dokąd idą, nas pytających, gdzie jest wojskowy szpital. Przyszli do dworu, bo im ktoś powiedział, że tu jest doktor (szło zapewne o brata p. D[mochowskiego], doktora chemii. Ci, których z panią Jadwigą opatrywałyśmy tu w jadalni, przestrzały rąk, ramion, boku, skaleczenia głowy, rany rozpuchłych do nie poznania dłoni — to były drobnostki, każdy z nich miał ze sobą zaklejony jałowy opatrunek, nakładali je sobie wzajemnie zaraz po zranieniu, to też większość tych ran była czysta. Dopiero gdy odeszli, dowiedziałam się, że byli jeszcze inni, którzy leżeli na wozach — i tam poszła z opatrunkami matka pani Jadwigi, p. [Józefa] G[oeblowa].
Tutejsi gospodarze mają i bez nas za wiele osób do żywienia. Majątek dostawiał mleko do warszawskiego Agrilu, cała gospodarka obrócona jest na hodowlę krów. Po przerwaniu komunikacji z Warszawą jedyny dochód jest ze sprzedaży masła, a mleko dostają uchodźcy i żołnierze. Trzeba odejść stąd, ale jak? Do Warszawy sto kilkadziesiąt kilometrów
W Dłużewie, 16 września, Zofia Kańska pozwala sobie na chwilę żalu: Wszyscy rozmawiają z przechodzącymi, tylko ja nie mam czasu – muszę decydować i dawać dokładne polecenia.
Ale zaraz potem znów relacjonuje skrupulatnie jak jest: Garwolin zbombardowany, od południa pali się Siennica, gęste dymy nad Kołbielą. A przed naszym domem tłumy żołnierzy. Siedzą i czekają na południową zupę. Wieczorami żywią się po wsiach. Ciepło, więc nocują po stogach, stodołach, strychach. Nie czuli się zwyciężeni, pobici. Wielu chce się bić dalej, pytają o drogę do Warszawy.
W Dłużewie pojawiają się w końcu Niemcy. Ich dowódca okazuje się być ziemianinem z Meklemburgii. Na ganku, pod trójkątnym tympanonem z herbem Dłużewskich, którzy są w tym domu od 500 lat, wywiązuje się więc nagle zadziwiająca rozmowa o hodowli bydła - tam i tu. Polskich żołnierzy, którzy powrzucali bron do Świdra, przebierają we dworze za cywilów. Przychodzą pierwsze wieści o zabitych bliskich.
Niemcy zabierają krowy, bo mleko potrzebne im na masło dla żołnierzy. Zofia wykłóca się o 15 litrów dla dzieci, których jest tu cały czas prawie trzydzieścioro. Nie uchroniła przed wywózką robotników z dworu, ocaleli tylko ci fornale, którzy byli przy orce. Niemcy zabierają też konie i siodła. Zaczyna być zimno, a kończy się drewno opalowe. Pojawiają się plotki o angielskim desancie ale i o rosyjskich samolotach, które ktoś widział. 17 września rano Zofia zapisała z nadzieją, że może polskie kontrnatarcie przyjdzie od Lublina, ale już wieczorem usłyszała w radio, że wojska sowieckie zajęły część Polski. Jedno szczęście, że nie pojechałam na Wołyń – zanotowała.
Nałkowska w tym czasie wciąż jest w Jeleńcu i zostanie tam jeszcze kilka dni. Zapisuje: Jeleniec, 22 IX 39. Piątek. We dworze założono piekarnię, specjalnie delegowana kobieta piecze chleb w piecu nowego, nie wykończonego jeszcze domu, a w wyprzątniętej izbie obok pralni ustawiono stół, na nim wagę i ja wraz z panią Polą podjęłyśmy się sprzedaży z prawem dawania chleba darmo, gdy to jest potrzebne. Chleb jest czarny, ciężki, gorący, po przekrojeniu bucha para, we drzwiach tłoczą się ludzie, którzy nieraz od paru godzin czekają na tę chwilę. Są to jeszcze wciąż uchodźcy, idący zarówno tam, jak z powrotem, a także już osiadli w tej i pobliskich wsiach w oczekiwaniu na możność powrotu (jak ja). Są to też bardzo często żołnierze — zawsze w rozsypce, nie wiadomo dokąd zdążający […] Pan Kazio, przychodzi z wiadomościami z okolicznego dworu, gdzie jest lepsze radio. Anglia wciąż gotuje wielką ofensywę.[...]. Pod Warszawą z czołgami walczy podobno kawaleria (!) i odpiera je od miasta.
28 września, kiedy było już wiadomo, że Warszawa zostanie poddana, do Jeleńca przyjechała z Radachówki córka historyka literatury z krakowskiego UJ, Ignacego Chrzanowskiego. Jak się dowiedziała o Nałkowskiej, nie wiadomo. Ale zaproponowała, że zabierze ją bryczką pod Kołbiel, 40 kilometrów od Warszawy. Ponieważ przepustek do Warszawy jeszcze nie było, ostatecznie dojechała Nałkowska do Dłużewa. Zapisala to tak:
Dłużew, 1 X 39. Niedziela. Żołnierze niemieccy są w podwórzu, widzi się ich często przejeżdżających konno przed domem. Ludzie zupełnie inni niż w Jeleńcu, gdzie było ziemiaństwo z ambicjami naukowymi i literackimi. Tutaj jest większość kobiet — dużych, ładnych, dobrze odzianych — wszystko z Warszawy, poza paru ziemiańskimi wyjątkami z dalszych okolic [...] Rozmowy, słuchanie radia, gorętsze niż tam spory. I tu zresztą powtarza się motyw tamtejszy— oburzenie na tych, którzy — sami zapewniwszy sobie bezpieczeństwo — pozostawili cały kraj na zniszczenie. […]
Straszne menu składające się wyłącznie z kapusty, grochu, wieprzowiny i źle gotowanych kartofli. Po kolacji odbywają się wspólne modlitwy, duża, bardzo tęga pani Moczarska w okularach odczytuje głośno litanię, a inni powtarzają refren.
Ciekawą postacią jest pani domu — niestara, czarna, chuda, krzykliwa, wszystko trzymająca iście żelazną ręką. Przyjęła mię dziwną formułą gościnności: „Jedna osoba mniej czy więcej nie robi różnicy”. Powinnam była od razu odjechać, a przecież zostałam, nie mogąc postąpić inaczej, przystając na łóżko w pokoju wspólnym, zimnym jak piwnica i zupełnie ciemnym, gdyż okno wychodzi na całkowicie obrośnięty liśćmi taras […]
Wczorajsze wiadomości, że tak powiem, ostateczne: prezydent Mościcki internowany w Rumunii, w Paryżu powstał jakiś „rząd” z „prezydentem” Raczkiewiczem i ministrem spraw zagranicznych Zaleskim. Oto jest teraz Polska. Co się stało z Beckiem, nie wiem. Ale nic nie słychać, by ktoś z tych ludzi popełnił samobójstwo. […]
Z każdym dniem lepiej się rozumie wagę i sens tego, co się stało. Jestem szczęśliwa, że nie pojechałam na zaproszenie Gizelli do Nicei, że nie dzielę z tamtymi wszystkimi przywilejów bezpieczeństwa i hańby. Jestem tu, gdzie powinnam być— blisko matki, do której pewno wkrótce otworzy się droga, blisko domu, którego może już nie ma, blisko tego całego losu Warszawy.
Po czterech dłużewskich dniach Nałkowska wyruszyła do matki w Wołominie. Jadą wozem bocznym traktem ale widzą główną szosę:
4 października: oto dostaliśmy się jakby do salonu wojny, na jakąś wspaniałą i wymowną rewię wojskową. W ciągu długich godzin przetaczała się przed naszymi oczami we wzorowym porządku i błyskawicznym tempie armia niemiecka. Tu dało się wreszcie oglądać to, co dostatecznie wyjaśniało sprawę: ten ogrom zmotoryzowanego żelaza, ciężkie armaty, mknące cicho na oponach, auta mniejsze, wiozące wygodnie siedzących żołnierzy, z umocowanymi z boku karabinami i hełmami, wielkie samochody ciężarowe, wypełnione wojskiem w czystych, świeżutkich mundurach, w świeżych rzemieniach i gładkich hełmach. Mknęło to wszystko w tempie niewiarogodnym, w mierzonych, prawidłowych odstępach niby na taśmie trans[misyjnej]. Wozy sanitarne z obsługą, kuchnie polowe i znowu armaty, armaty. Jechali nie jak po trudach oblężenia, ale raczej gotowi na trudy nowe. [...]
Małe chłopskie koniki, wózki, wyładowane po wierzch rupieciami, tobołkami i ludźmi, musiały przekopywać się przez piach bocznej dróżki […].Z drugiej strony płynął ścieżką wąski strumień uchodźców pieszych — ludzi w ten chłodny dzień idących boso, z nogami poowijanymi tylko w szmaty, w podartym, brudnym od kurzu odzieniu, z teczkami, walizeczkami, tobołkami, z ciężkimi workami, ludzi zdrożonych, zmarnowanych, ledwie żywych, tych, którzy szli już i tu, i tam, szukali na próżno schronienia i teraz wracają, też nie wiedząc, do czego. Niedaleki już jest cel, gdzie czekają ich spalone mieszkania albo zburzone domy, a na pewno głód i zimno. W tym strumieniu często widać żołnierzy polskich, zmieszanych z ludnością cywilną — bez broni, często bez butów i bez czapek, w płaszczach zabłoconych i podartych — bladych, głodnych, znękanych.
x
Matka Zofii Nałkowskiej jest w Wołominie cała i zdrowa, niedługo wrócą razem do zrujnowanego mieszkania w Warszawie.
Zofia Kańska zostaje w Dłużewie, gdzie węgla jest już tylko na trzy miesiące, a soli wciąż zużywa się kilogram dziennie, tylu wciąż głodnych do nakarmienia. Trzeba było wypłacić ordynarię robotnikom folwarcznym, kupić dla nich drzewo na opał – płacąc 100 kilo żyta za dwa metry. Trzeba było leczyć dyzenterię, wciąż gotować zupę dla uciekinierów przed bolszewikami, zasiać żyto nawet w ogrodzie, uporządkować piwnice, odbierać wiadomości o tym kto zginał, i o tym, że mąż jest w niewoli. Dopiero 8 października pani majorowa, pierwszy raz od początku wojny pisze: ogarnia mnie jakaś groza.
A przecież wszystko dopiero się zaczyna. Po wojnie przyjdzie rok 1944, Kowala, Dłużew i Jeleniec zostaną zabrane właścicielom, Zofia Nałkowska będzie posłanką do Krajowej Rady Narodowej, która miała stać się alternatywą dla rządu RP na uchodźstwie. Polska historia potoczy się peerelowskim kołem.
Jeszcze o tym nie wiedzą.
xxx
Obszerniejsze fragmenty wspomnień Marii Walewskiej z Kowali i Zofii Dłużewskiej-Kańskiej z Dłużewa znajdą się, prawdopodobnie, w książce o ziemiaństwie polskim, którą przygotowuje właśnie Ośrodek „Karta”.
Dwór w Kowali w roku 1940: http://fotopolska.eu/997332,foto.html?o=b237344
Maria Walewska: http://www.pspkowala.pl/wp-content/uploads/2013/11/DSC_0060-150×150.jpg
Notatki Marii Walewskiej z wrzesnia 1939 – maszynopis przechowywany w zbiorze rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie.
Dwór w Dlużewie (majatek ziemski około 40 ha): http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/13604,dluzew-dwor-nad-swidrem.html
Notatki Zofii Dłużewskiej-Kańskiej: Diariusz z lat 1939-1940, Londyn 1978
Zofia Dłużewska-Kańska: https://pl.wikipedia.org/wiki/Zofia_D%C5%82u%C5%BCewska-Ka%C5%84ska
O Stanisławie Dłużewskim, ojcu Zofii: http://mazowsze.hist.pl/19/Rocznik_Minsko_Mazowiecki/1039/2013/37448/
Dwór w Jeleńcu (majatek około 500 ha): http://www.polskiezabytki.pl/m/obiekt/1679/Jeleniec/
Zofia Nałkowska, Dzienniki czasu wojny: http://www.webook.pl/b-10009,Dzienniki_czasu_wojny.html
Mleczarnia Nadświdrzańska: