Zostało tylko tremo – napisał znajomy w fejsbukowym komentarzu.
Czy ktoś powie tak dziś o wysokim lustrze opartym na konsoli? Nie na takiej, którą ściskają w dłoniach nieduzi chłopcy, nerwowo śledząc grę. Na konsoli, która jest niewielkim, na dwóch nóżkach opartym, przyściennym stoliczkiem.
Ja wciąż mówię na takie lustro „tremo”, bo przed takim właśnie, wysokim do sufitu w ciemnej dębowej ramie stawiała mnie w dzieciństwie wiekowa panna Fela, przyjaciółka Babci. To był jeszcze czas, kiedy małym dziewczynkom szyło się po domach, na starych Singerach sukienki i umawiało się na pierwszą, drugą a czasem i trzecią przymiarkę. Tremo było więc niezbędne.
„Tremo” to po hiszpańsku „ogromny”. Może właśnie z Hiszpanii przywędrowała ta nazwa do środkowej Europy, a więc i do małego modrzewiowego dworu w Dąbrówce? Blisko Drzewicy, trochę dalej od Opatowa i Radomia.
Tremo z fejsbukowego komentarza jest dziś ozdobą stołowego pokoju w drewnianym domu na skraju sosnowego lasu, niedaleko Drzewicy.
Bo dworu w Dąbrowce, w którym to tremo pozwalało przeglądać się trzem siostrom Kobierzyckim – Janinie, Krystynie i Marii – już nie ma. Jeszcze w latach czterdziestych XX wieku mieszkała w nim wiekowa klucznica i niania – Klarcia. Albo Klarusia, jak opowiadała o niej po latach jedna z sióstr, Maria.
Klarcia była tercjarką (oj, nie będę tak wszystkiego tłumaczyć ) i w tych latach czterdziestych miała już mnóstwo lat. Ale właśnie z powodu Klarci wiemy, że z dworu w Dąbrówce zostało jednak coś jeszcze. Nie tylko to tremo.
Bo kiedy w 45 roku przyszli bolszewicy, Klarcia wybiegła na ganek, stanęła na stołku i zerwała spod daszku wizerunek Matki Bożej.
Przywiózł go z Syberii dziadek trzech sióstr, styczniowy powstaniec. Jak w powieści Zofii Kossak „Dziedzictwo” – kiedy wrócił z tej Syberii do domu, nikt go nie poznał. Nikt nie mógł też potem sprawić, żeby odgiął przykurczone od trzymania taczek na mrozie palce dłoni. Nawet do zdjęcia zrobionego po latach to się nie udało.
Ale wracając do stołka, na którym Klarcia stanęła w obliczu nieuchronnego, bolszewickiego… Zanim wyrwała obrazek spośród dzikiego wina, które latami ganek obrastało, zdążyła nawrzeszczeć, że zabiera Matkę Boską, „żeby te Antychrysty nie profanowały”.
Ta Matka Boska - w dziwnej ramce, której nie trzymał się żaden brud, zrobionej przez dziadka z zagiętymi palcami na Syberii – jeszcze w roku 2003 stała w warszawskim mieszkaniu Marii. Tej, która Klarcię nazywała Klarusią.
A o „Antychrystach” krzyczała też Klarusia wcześniej. Do Niemców. Z Gestapo. W 1942.
Od roku nie żył już wtedy chorujący na serce ojciec trzech sióstr, Edward. Przed wojną, co roku jeździł do uzdrowiska znanego kardiologa, doktora Siemianowskiego i potem czuł się lepiej. Ale teraz o uzdrowisku nie można było nawet marzyć. Szczęście, myślała po latach Maria, że nie dożył przejęcia majątku przez Niemców i przekazania go w 1941 roku niemiecki zarząd czyli Liegenschaft. Ojciec zdążył jeszcze zakopać w ogrodzie - gdzie pewnie lezą do dziś – domowe sztucery. W krzakach – w których jako dziewczynki uwielbiały chować się trzy siostry, zwłaszcza jak przyjeżdżali goście. Bo wolały być z psami, kotami, końmi.
Ojciec bardzo źle przeżył samą zmianę czasu na początku wojny. Na biurku ustawił na drewnianych podstawkach dwie „cebule” – jedną z czasem polskim, drugą z niemieckim. Kiedy z Józefem, karbowym, ustalali wieczorem co jest do zrobienia kolejnego dnia, tłumaczył mu, że coś zacznie o szóstej polskiego czasu, ale o siódmej niemieckiego. „To o której mam zacząć, panie dziedzicu” – pytał Józef. „Przecież ci mówię wyraźnie - odpowiadał ojciec – że na polski czas to będzie szósta, a na niemiecki siódma… To o której, panie dziedzicu” – wiercił dziurę w brzuchu Józef…
W 42 roku nie było też we dworze w Dąbrowce mamy trzech sióstr, Marii, na którą wszyscy mówili Maryla. Bo ona, chcąc ratować drugą z córek, Janinę, nazywaną Jaśką, co właśnie tuż przed wrześniem 39 pojechała do narzeczonego we Włodzimierzu Wołyńskim – pojechała za nią. Zanim dojechała, do Polski weszli Niemcy, ale mama zdążyła jeszcze wsadzić Jaśkę do pociągu, żeby wróciła do domu. Sama chwilę została jeszcze we Włodzimierzu. Jak większość pań z ziemiańskich rodzin była po przeszkoleniu wojskowym. Przy pułku w Radomiu. Kiedy do Polski weszli Rosjanie, mama spotkała kogoś z tego pułku i poszła razem z żołnierzami przekraczającymi granicę rumuńską. W Rumunii, wśród internowanych Polaków pracowała jako sanitariuszka, a potem przez Hiszpanię przedostała się do Anglii. Tam prowadziła w I Dywizji Pancernej generała Maczka kantyny dla żołnierzy. Potem przeszła z Maczkiem cały szlak – przez Francję, Belgię do Holandii. Pod koniec wojny wróciła do Anglii i tam dowiedziała się, że trzecia z jej córek, Maria, dostała właśnie w bierutowskim więzieniu wyrok śmierci. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że Różański obiecał osobiście strzelić jej w głowę. Wróciła więc do Polski, żeby ratować córkę, choć powracających z dywizji Maczka traktowano jak szpiegów… Ale to już później, później…
Na razie jest rok 1942. W Dąbrowce nie było już wtedy Jaśki, bo dostała jakąś prace w Łodzi. Ale za to wróciła z Warszawy Krysia, najstarsza z sióstr, której mąż dostał się do niewoli.
W tym 42 roku we dworze była więc tylko Maria, Krysia i Klarcia, którym pozwolono mieszkać w dwóch pokojach. W jednym zrobiły sobie kuchenkę.
Maria już była zaprzysiężona w konspiracji. Skończyła kurs sanitarny i staż w opoczyńskim szpitalu, drżąc z przerażenia zrobiła tam swoje pierwsze zastrzyki. Zaczęła sama organizować kursy sanitarne dla kolejnych dziewcząt i zbierała środki opatrunkowe. Brat jej ojca, tak jak przed wojną, prowadził aptekę w Nowym Mieście. „Trochę był płochliwy” – jak wspominała Maria. Nie chciał wiedzieć po co, ale dawał Marii to, o co prosiła i zastrzegał: „tylko nie mów od kogo to jest”.
W lesie już były oddziały, Maria i Krysia dostarczały tam rozkazy i środki opatrunkowe. Zanim je zaniosły, trzymały przygotowane paczki we dworze, w przepastnych szafach.
Okoliczni Niemcy byli raczej spokojni, zabierali sobie, co tam im było potrzebne, ale „nie było ekscesów” – jak wspominała Maria. Ale ktoś doniósł, że mają kontakty, do Dąbrówki przyjechało gestapo. Zaczęła się dzika rewizja, z wrzaskami i wyrzucaniem wszystkiego na podłogę.
I tu właśnie Klarcia pierwszy raz – stojąc co prawda za parawanem, ale jednak – krzyczała, że „ Antychrysty przyszły, czyste Antychrysty!”. Całe szczęście, że nie po niemiecku.
„Antychrysty” zabrały się do pięciu szuflad ogromnej Klarciowej komody, w których ta trzymała suszone zioła. Każdy rodzaj osobno, powiązane w pęczuszki, każdy owinięty bibułką, przewiązany sznureczkiem i opisany ołówkiem: to rozchodnik, to kopytnik, to szałwia albo mięta. Niemcy zrywają papierki i sznureczki, Klarcia wrzeszczy o Antychrystach, oni otwierają drugą szufladę, potem trzecią, potem czwartą i piątą… Na ziemi leży już cała góra suchego, wymieszanego zielska, Klarcia na zmianę wrzeszczy i płacze – bo wie, że tej wymieszanej góry już nie uporządkuje i całe jej zbieranie ziół na nic. W końcu Niemcy otwierają szafę. I znów widzą równo ułożone nieduże paczuszki… Nie wytrzymali, machnęli rękami, wrzasnęli, że przyjdą jutro i poszli. Więc Krysia i Maria zabrały paczki i po godzinie nie było ich już we dworze.
X
Ta historia nie kończy się tak łatwo. Całą opowiem za jakiś czas i mam nadzieję, że wejdzie do II tomu „Przedwojennych”. Dziś powiem tylko to, co najczęściej przy okazji podobnych opowieści: po dworze nie ma dziś śladu.
A z nieistnienia wydobył go pan Wojciech Maciejowski w krótkim komentarzu na FB. Właśnie on napisał to zdanie zostało tylko tremo. Mógł tak napisać, bo to w drewnianym domu na skraju sosnowego lasu niedaleko Dąbrówki, który zbudował przed wojną jego dziadek, tremo ozdabia pokój stołowy.
(Korzystałam między innymi z nagrania: Maria Kobierzycka-Maciąg, AHM_KWT_860_01, relacja ze zbiorów Archiwum Historii Mówionej Ośrodka KARTA i Domu Spotkań z Historią.)