WITAM PRZYJACIÓŁ POEZJI.
W Witrynie Poetów 34 prezentuję kilka swoich wierszy, a także wiersze Piotra Piątka, poety z Kołobrzegu,
laureata tegorocznej pierwszej nagrody w ogólnopolskim konkursie poetyckim im. prof. Andrzeja Szczeklika w Krakowie oraz laureata trzeciej nagrody w ogólnopolskim konkursie poetyckim im. Michała Kajki.
Ludmiła Janusewicz
KOSZALIN
Ludmiła Janusewicz
Ten dzień
Ten dzień zatrzymał się
pośród ciszy
Łzą wsiąkł w ziemię
między drzewami
Słowa zawisły w powietrzu
jak cegły
mogę zbudować z nich
dom twojej nieobecności
ale zawsze z twoimi
myślami
Rozbieranie
Nieustannie rozbieram
czas
na różne czasy
Umieć
Czuć szczęście kiedy jest
nie bać się słów
bo czas nie stoi w miejscu
Tak jeszcze niedawno było tyle
z pasją przegadanych nocy i dni
przepływających przez krwiobieg
bliskości
A teraz wychwytujesz
teraźniejszość która staje się
historią na twoich oczach
Altruistka
Jestem bogata
nie muszę słów pożyczać
rozdaję je innym
Trzciny
Byłabym ocalona gdybyś
przemył oczy nienawykłe
do świateł ultrafioletowych
naparem uchodzącej przez
skórę mowy
Nie jesteś Tejrezjaszem
ale mógłbyś widzieć szelest
trzcin na wietrze
W domu spokojnej starości
W domu spokojnej starości
życie toczy sie wykwintnie
Zawsze o tej samej porze
podawana jest herbata i ciastka
Szafy pękają od wyprasowanych ubrań
i pampersów
Komody ozdabiają zdjęcia
dziarskich kobiet i mężczyzn
którymi byli
dumne orły w nogawkach
i oddane samice
prawdziwe tableau ich życia
które teraz sączy się w klepsydrach
nocy i dni
Odchodzą przykryci
eleganckim milczeniem
pozostawiając po sobie
puste pokoje na
krótko
A ulubieńcy bogów
wciąż umierają
młodo
Nasz czas
Nie można wspiąć się
na przyszłości góry
Ani wędrować
przeszłości doliną
Patrzymy w dolinę
czytając przeszłość
jak otwartą stronę
Natomiast góry
przyszłości
są nieodgadnione
Zieleń splątana traw
Dziś daję ci wiersz
wysmukły jak topola
taki po którym można
się przejść gdy letnia
wieczorowa pora
Ty stoisz przy swoim
oknie patrząc na zieleń
splątaną traw
Słyszę twój krok za
krokiem
nie ma tu tylko naszych
chabrów i nie ma malw
S T R O F z Krakowa
Korowód
Kruszy się wiatr o sopel lodu.
O przeźroczystość przestrzeń wsparta
kipi jak potop. Brnie korowód,
tam gdzie cumuje szklista arka.
Mrozi spojrzenia biel. A dalej
sarna zamarza krok od świtu.
Opłatek śniegu noc podaje
na biały postaw aksamitu.
Uczeń
Odrabiał lekcje.
I tak się zagłębił
w przepaście kartek, że nie zauważył
przepływu światła
(szło bokiem, na części
tnąc parkan i to, co za nim:
cienistość kasztanów).
Aż promień i jego dotknął.
Wzdrygnął się, ułożył
zeszyt jak dziecko
do snu. Stanął w oknie.
Patrzył, jak chmura niknie w miękkim niebie,
jak z dnia wyzute mrocznieją kominy;
zniekształconymi w szybie poruszył ustami,
wypracowując słowo:
zachwytu? przekleństwa?
Nikt się nie dowie. Nadjechał autobus
i to, co było tylko chwilą, porwał
jak ptak niosący żywy, rozedrgany
pokarm dla piskląt.
I wszystko ucichło.
***
Lśni powłoka na misie, która sama jest łodzią
tak długą, że sięga z jednej strony życia,
z drugiej tego, co jest tu widomą przeszkodą
dla aksamitnej ślepoty kreta, nas samych, wynalazku Fenicjan.
Nasycona zaś misa od zewnątrz. Na ścianach
jeszcze jeden wiersz – jeśli dobrze czytać
uczy nas firnis. Kołyszą fale ospałość w łodzi i przegrana
jak zawsze jest ta jedna, najważniejsza bitwa.
Kto się spił, ten śni. Toczą się kamienie,
wypryskując białe, zimne zwoje iskier,
w których także jakieś żyjące pęcznieje
tak mocno, że nie sposób, by mogło nie istnieć.
***
A więc dłonie zanurzone w zimnym, ziarnistym poszyciu;
oddech drewna pod sypką
falą. (Lampa wygasła od rdzy). I ta wypukłość
dnia w szklistym powietrzu. Trzeba
schronić się, przeczekać
czas zimny. Nagromadzić samego
siebie. Znów zanurzyć dłonie, znów
poczuć, jak oddychają
poszarzałe od obojętności deski. Próbować
na powrót zrobić z nich
ołtarz. Wolnym ruchem
zapalić pierwszą lampę.
Strzepnąć białą płachtę snu.
Odmówić modlitwę
radosnego zdziwienia.
W tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach
Cóż było w tym wszystkim, na co tak zachłannie
patrzyliśmy? W tych wszystkich dniach, wszystkich
godzinach, w wielu nazwaniach jednej rzeczy,
co często bywa jedynie usprawiedliwieniem
siebie, w biegnącej rzece, w wodach stojących lub
podchodzących pod domy o falistych dachach, rozkołysanych
jak barki; w kolorach, które zamykają mowę, również
i w samej mowie, nawet nieporadnej
mowie dziecka, w bezbronności wszystkiego, co przyszło;
w przeszłości, będącej koronnym dowodem
na rozliczne nieprawości czasu, w jałowości naszych pustyń
o zimnym poranku, gdy ciało pragnie głodu,
w bujności deszczu zabijającego ptaki – cóż było
w tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach, kiedy
dostrzegaliśmy ów ład, który każe
przytulać policzek do zwątpienia,
chłodzić skroń w cieniu pewności?
Tęsknoty
To są te tęsknoty, z którymi
dobrze sobie radzisz. Wpatrzony
w swoją twarz na wypukłościach
naczynia pełnego srebra. Wpatrzony
w minione pory roku. W fale
niosące kry lub pnie drzew. I w to,
co nadchodzi jak ciemna
chmura, zamykając przed tobą okiennice,
określając porządek. Wpatrzony
już tylko w siebie. Niewidomy.
Pejzaż z żebrem konia i rzeką
Rzeka chwyta lód w locie.
Chłodna i wyniosła.
Kra ostrzy zęby. Zbrodzień
głosi pochwałę rzemiosła.
Rzeka zastyga w warstwie
farby złuszczonej. Mewa
kładzie się w śniegu. Parska
koń znad siódmego żebra.
Albo tam: właśnie wstali
na własne nogi. Idą
ku nam: łydki sznurami
spętane, pocięte szybą.
Zesłańcy, pokutniki;
woda w gardeł przeręblach.
Strzygą uszami strzygi,
strzegą ich twarde werble.
Rzeka lutowa gryzie
piach stwardniały na kamień.
Tańczy kruk sen na linie
z cichą wierzbą pod ramię.
Topi się słońce. Ale
zasysa złoto ziemia.
Dusza zamknięta w ciele
w chłód rzeki się zamienia.
***
Przetoczyło się oko jak koło łąką.
Zapalił się i spłonął zielony dzwon kąkol.
Miłość zmieniła go w popiół. Miłość! Wrzos szarzeje
i ziemskie pod igliwiem wysycha pragnienie.
Toczy się los i wzrok, i wojna na powierzchni
stawu: drżą w odbiciach bratobójcze pieśni.
Motyl i krętak! Czółnem ten drugi dźga pejzaż
i chowa się jedną nogą w załamaniu wiersza.
Ciągnie się chropowaty mur wierzb. Przyjmij tamto
i to pod swoją opiekę: pławaczko! Szamanko!
Car Słońce pożądliwość stopił w biały metal.
I płynie przez wypalone ogrody ma Leta.
————————————————————————————————————
Teraz i tutaj – zamiast tradycyjnego DESERU – teksty , które zapadły w pamięć naszym Autorom. Są takie i będą , nawet jeżeli w nas samych odwrócone wektory.
W pamięci
STROFA :
TADEUSZ BOROWSKI
Obóz pod Monachium
Kamień i zieleń. Pachnie wiatr,
swoboda. Drogi prosto
idą w horyzont. Płot z żelaznych krat.
Karabiny. Policja. Posty.
Minione. Zapomniane. Wiem.
Żołnierskim butem – historia.
Opar, mgła nocy, sen, sen:
krematorium.
Więc – akwarium mętnych zdarzeń. Pełznie
lato – niczyje. Ważą się sprawy.
Tłum. Wargi ściśnięte boleśnie.
Nienawiść.
Tysiące ust milczących. Czyste niebo
w oczach nabiegłych strachem.
Kamień i zieleń. Czas martwo zakrzepły.
Monachium.
YVES BONNEFOY
Żelazny most
Zapewne gdzieś na końcu długiej ulicy
Mego dzieciństwa, jest jeszcze kałuża oliwy,
Prostokąt ciężkiej śmierci pod sczerniałym niebem.
Od tego czasu poezja
Oddzieliła swe wody od innych wód,
Nie lęka się żadnej piękności ni barwy,
O żelazo się trwoży i noc.
Karmi
Długi smutek martwego brzegu, ów żelazny most
Przerzucony na drugi brzeg jeszcze głębszej nocy,
Jest jej jedyną pamięcią, prawdziwą miłością.
przeł. Adam Wodnicki
____________________________________________________________________
Wiersze Piotra PIĄTKA , poety z Kołobrzegu .
Bezdech
ojciec powiedział że wystarczy rozluźnić płuca wyhamować wyciągnąć nitkę
ze swojej źrenicy aż stanie się bladą przędzą zaczepiać nią o głowy obcych ludzi
kotwiczyć się w ich ciałach mieć wyćwiczony mechanizm tulenia się do czyiś
pleców w każdym widzieć niezamieszkałą przestrzeń hipnotyzujące zielone
tunele
do końca wyciągał piasek spod powiek ślizgał się palcami po swojej rogówce
zacierał ślady stóp i wierzył że tylko dla nas ziemia oddaje ciepło nieraz czuwał
w kokonie własnych rąk nie mogąc przybliżyć się do wyjścia z pułapki każdego
oddechu
pamiętam jak kiedyś mówił że wystarczy tylko przesuwać palce po słowach
po dźwięku mokrego szkła nawiedzać ciszę by zrozumieć własny krzyk
poznawać się po innej stronie powietrza nie zgadzać się uporczywie na brak
dotyku być jak uszczypnięcie gdy gładzenie przynosi ulgę
Lekcja oddychania
gdyby tak móc dziwić się i nic nie czuć stawiać jedną stopę obok drugiej
iść potykając się na drugą stronę zagłębienia pod kolanem miejsca po
wyrwanym zębie zastanawiać się dlaczego dywan wycisza kroki
a za plecami mnożą się plecy czarne okna widma siadające na ramieniu
ziemia osuwająca się i nie wierząca że może być jeszcze niżej
zaczynająca się na oddechu i kończąca na nim
dzisiaj na lekcji oddychania był zapach krwi i wkładanie rąk pod płuca
przelewanie cieczy pod paznokciami uporczywe patrzenie w oczy
by śmierć nie zabiła by nie schrzanić niczego wokół niej
przestrzeń wokół nas jak ogromny wyludniony parking ciągnący się aż
po horyzont stajemy przed drzwiami wielkiego supermarketu który zasysa
wszystkie nasze chęci i widzimy jak oddech każdy ruch każde dotknięcie
staje się naszym przedśmiertelnym skurczem