Kiedy tak pytają, odpowiadam, jak na spowiedzi , ale i po uważaniu. Dzieciuków u mnie troje : chłopaki dwa – 44 lata i 36 lat, dziewuszka jeszcze mołodycia, jej lat 23, studia kończywszy.
Starszy chłopak, dobry chłopiec , wykształcony ,że nie powiesz- wsiuk . Inżynier elektryk , no niepraktykujący. Biuro za to ma, zajmujące się nadzorem. Jedzie po ludziach, i odbiera, co porobione nowego po chałupach mają. Dobre jest z tego groszy , nie powiem. Baby ma dwie : przeszłą i terażniejszą. Ta druga, całkiem dorzeczna i dobra jest, bo pierwsza – straszna ona pańcia była. Zawdy nos zadarłwszy , że bez kija nie podchodz. No i Pan Bóg temu stadłu nie pobłogosławił ; dzieciuków oni nie mieli , dopiero teraz, kiedy ta druga nastała , dziewczynki jest dwie. Nie powiem – nu prosto aniołki takie.
Średni syn też w mieście, nauczycielem , pisze się doktorem przy nazwisku, ale jaki z niego doktór, jak on ludzi nie leczy, a piniędzy ma, bo w dwóch, może i więcej szkołach pracuje. Ot, zaganiany on taki, że czasem tylko śpi, gdy nie pracuje. a gdy nie śpi i nie pracuje , to z nosem w kopmuterach siedzi , a czego on tam szuka, mnie nie wiedzieć, musi nie szczęścia, albowiem babe fajną ma, że i nie grzech oko zawiesić ! Jedynak u niego ; nie dziwota, że tylko tyle, boć kiedy on ma czas na zamiarunek drugiego ? Dobre jest u mnie chłopaki. Nie powiem.
Dziewczyna u mnie jak jedynaczka. Mołodycia jeszcze, pilnie ucząca się ; na studiach architektury zieleni. Kiedy ja pierwszy raz o tych studiach posłyszał i ze zdumiewania sie, wyjść nie potrafił, to mnie i babe zaraz oświeciła : - Mamo, tato , czasy jest takie, że ludzie niemożebnie bogacące sie są Oni bogate, ale nie kumate ; domiszcza- wille postroili, a obejść i gumna postroić nie potrafią, bo tylko bogate są , wszystkie muszą mieć piękniej, czem sąsiad jeden, drugi. I na tym ja pieniądz robić chcę, jak sobie wyrobię ,co ? Aha, renomę. Będzie dochód – powiada - ze snopizmu nowobogackich. I zrozumiał ja, i zrozumiała matka, że snopy są po to , co by z nich dobrze żyć. A ja swoje wiem : człek ze wsi wychodzi, ale nie zawsze każdemu słoma z butów nie wystająca. Przeważnie jednak tak. Co innego dzieci moje ! Dobrze wychowane przez matkę ,a i ja sam nie wstydzący sie .
Mus dodać mnie co o sobie : ja prosty mużyk jestem. Po ojcach - z oszmiańskiego powiatu. Gdy przyszłi sowiety i ich porządki durniate , i ich papiery do zapisania się , do nowej rodiny, to cała wioska poszła , w eszelon posiadła, ze wszystkim, co kto miał , i na ziemie odzyskane od Szwabów przyszli my. I zostali my. A tamtejsze autochtony też . Zaliż mieli tatkowie po wielkiej wojnie , z Niemcami żyć jak brat z bratem ? T o nie to było, co dziś. Uradzili ojce, co i jak, a UB pomogło. Wioska nasza jednorodna stawszy się – nawet do dziś, chociaż co i rusz, jakieś nowe gęby pokazywują sie. Za – niby – daczami. U mnie samego lat 66; już ja nigdy nie dokaże tego, co kiedyś. A jak młody był – dokazywał. Szkoły omijał , ledwie podstawówke skończył i rolnicze kursy , kwalifikowane , i zaraz w armiu mnie zabrali, a w niej, ustatkował sie ja, żone swoją poznał i ożenił sie na nią, i te dobre dzieci miał. Co one dumą i chlubom są.
Żonka moja, mać tych trojga. Po prawdzie, czworo było ich, albowiem córczka u nas bliżniacza była . Jedna została sie, Bóg tak zamiarował. Ech, żal – po latach nawet – boli serce moje i dusza. Z kobietą tą przeżyli my wszystko dobre, wszystko złe. I to, że ja na stare lata pijanicą nie został – jej zasługa jedyna. Bo po prawdzie , co robić na wiosce ? Była poczta, nie ma. Była knajpa, nie ma. Była kasa bankowa, poszła w zapomnienie. Był dom kulturalny ; jakoś sam z siebie podupadł, gmina zamknęła , palić przestała. Na koniec kupił jego przyjezdny, ale jak chciał zrobić tam dom kurwów, to my nie dopuścili – no, baby nasze i teraz jest w nim dom dziecka. Niby – rodzinny. Ale jaki on rodzinny, kiedy dzieciska po wsiach okolicznych latają , rozrabiają, kradną, milicja, tfu – policja co rusz ich z grandy przywozi. Takie życie ,panie szanowny, taki los , takie straty z nowych porządków nastali nam. Szkoła była, duża, klas osiem. Poszła, k’jebini matieri. Może i to jaki kupi żyd z miasta ? Co robić na wiosce, pytam sie ja ? Jest sklepy dwa, w nich mebli od gorzałki uginające . Tylko dwa razy w miesiąc do dziecisków, do miasta jechać nam , za dobrym słowem, poszanowaniem , wdzięcznością. No i bywa , jedziem.
Najstarszy synek, już nas wita rozpostartemi rękami, na parkingu, przed apartamentowcem. Ja tylko co przejechali my przez szyldwacha i zaporę.
- Tatku – mówi syn – Tatku, tu nie stawiaj swojego autka. -
- A to czemu ? – pytam sie ja.
- A temu : popatrz tylko na okna. Wielkie , panoramiczne , a za nim, jeden na drugim, gostek z kasą. I każden jeden tatkowi zabytkowego auta szczerze zadroszczący. Zaczną z kwater wychodzić, napraszać się : a sprzedaj, a potarguj. Na mnie się odbije, a po co ? Schowaj staruszka jak najbliżej szczytu, niech zawistników oczu nie kłuje. Posłuchał ja tylko raz dobrego synka ; mądrej głowie dość dwie słowie, a dzieciuku – spokój.
Posiedzieli my z matką, herbatki wypili i już synowa nas na dół prosi. Na obiad niedzielny, w restaurancie.
- A na co to, poco to, na choleru takie wydatki – dziwili my sie.
- Tatku, my w niedziele zawsze chodzim do lokalu na obiad. Niech kobieta ma wolne od kuchni; dzień święty trza święcić. -
No i zgodzili sie my, bo to po bożemu i z szacunkiem dla starych. Poszli, krok za krokiem , synu wiezie za miasto ; pisze – zajazd. Dobrze, dla zajezdników. Zamykają nas w kanciapie , na tyli kuchni.
- Synok, a czemu my tu ? -
-Tatku, a po co każden jeden khuy, albo rura, mają wam w zęby zaglądać , zawartość statków cenić ?
- No i zgodzili się my z dzieciukiem, że co PRIVATE , to PRIVATE. A kiedy pojedli, popili, krajobraza napatrzywszy sie, zaraz pojechali-wzięli, na ichnią daczę. Leży ziemia 30 na 20 metrów i nic nie robi. Chałupinka fikuśna na niej, dwie huśtawki kolebią się na wietrze, jakieś oczko z wodą , jakiś wysoki wieszak z dziurawym koszem i zielony trawnik, bez jednego chwastu, bez krzaka z owocem , bez jabłoni, czy wiśni. Bez niczego.
- Synku – prawie ja. – Tyla ziemi odłogiem leży i jeszcze do tego drogą wodę żeś dociurkał ? A ile by tu było mogło warzyw być, owoców rosnąć , a na zdrowie cebuli i czosnku ? -
- Tatku – on na to. – Jechałeś jako pasażer, oglądałeś okolicę tych działek. Widziałeś takie, o których myślisz ? -
- Nie – powiadam – Nie widziałem. Wszystkie na jedno kopyto, wszystkie, jak z szablona.
- A widzisz ! – uradował się najstarszy dzieciuk. – Bo to , co widzisz, jest skrojone na miarę postępu i egalitaryzmu . Nic nikogo w oczy nie kole , jak w knajpie. -
Zgodzili my się ze słowami chłopaka, bo na sam chłopski rozum – z racjami dyskutować trudno ; trudno i na co komu. Przecież nam z matką nie ubywa, gdy podsyłamy co należy – z naszego ogrodu, do ich malutkich piwniczek. Zdrowe i na naturalnym nawozie , nie na żadnym gownie z fabryki.
Córciu nasza, tyś oczkiem w głowie mamy i tatki ! Tak śliczna, taka ułożona, jakże roztropna, oj !
Gdy tylko przed samym dyplomem ( licencjatem, czy jakoś ) pojechali my do niej na nową w mieście kwaterę , otworzyła drzwi nam dziewczynka z czerwoną czuprynką i makijażem ostrym, jak na filmach w dużym telewizorze.
- A ty kto ? – od progu naparła matka. - T o moja sublokatorka jest – powiedziało dziecko. – Dzięki właśnie niej, mniej musicie mi dokładać do wynajmu. – No, jak nie gadać, że mądry dzieciuk ? Rozsiedli my się w pokoiczku jak dla lalek, a one już biegną, już ciastka z cukierni podają, już kawę w dziwnym, metalowym , graniastym kubełku parzą i w tyciuńkich naparsteczkach podają . a po tej kawusi – serducho jak młot. Pneumatyczny ! A matka nic, tylko za tą krasnopiórą oczami wodzi. I tymi swoimi przenikliwościami, jak nie jedną, to drugą ściga. Niebawem – mruczeć zaczyna. Nie słyszę, ucha nadstawiam – coś burczy ,ale co ? Raptem patrze ja : matka na głowinie szukać zaczyna tej chusty, którą precz wyp… już będzie ze 30 lat temu. Oooooooo ! Gdy nazad idziem, po schodach w dół, dociera do mnie żonina gadka - Z tej mąki chleba nie będzie ! Ło Jezu, Jezu ! – W domu baba siedzi niedzieli trzy na ganku, kolebiąc się w tył i przód. Nareszcie powiada do mnie : – Stary, zaprzęgaj ! – Ide ja, merasia-starowinkę z garażu wyciągam. – Do młodej ! – kmenderuji. Siadamy w tym mikropokoiczku, a moja gada dzieciukowi tak : - Nazbierali my ze starym trochę grosza na czarną godzine, no – może nawet trochy dwie. Pomyślała ja, że nie po to ty nam sie uczyła, co być niepraktycznym teoretykiem ( skąd ta gadka u starszej wożniej ze szkoły, której już nie ma ? ) , więc kupimy ci opodal nas niewielką gospodareczkę, z arealikiem, iżbyś mogła swoje pomysły wykonywać poglądowo, naocznie i z zyskiem. Co ty na to, dzieciuku A dziewucha jej tak :
– Dobra, czemu nie ! Ale tylko z nią ! – i pokazuje na krasnopióre.
Kiedy my znów o jeden dzień skrócili wizytacje u córki, następnego dnia po kościele, dopadam ja plebana i jemu powiadam tak : - Księże proboszczu , na intencje ja chciawszy dać już !- – Na jaką intencję ?- pyta sie on – Na intencje ,że w intencji samego Pana Boga – Jegomości. Mógł On doświadczyć nas dzieciukami : złodziejami, bandytami, oszustami, krwiopijcami, defrau-dantami , a nawet – o zgrozo moja – członkami P O. A dał , co miał. Niezapeszywszy. Wiekuistemu niech będą dzięki.
Jego stworzenia to własne , jej Bohu , dzieciuki moje kochane !