No i musiała rozgorzeć dyskusja narodowa, bo jakże by inaczej. Polak wszak nie „szczyma” – ponarzekać musi.
Sytuacja z naszymi jabłkami jest jednak całkiem zabawna i rozczulająca, rzekłabym nawet z angielska: ‘heart-touching’. Oto małe skromne, kolorowe słodkie kulki wywołały ciągnące się od przylądka Rozewie po szczyt Opołonek oraz od kolana Odry do kolana Bugu poruszenie narodowe i znalazły się, co ciekawe, nie tylko „W”, ale co więcej – nawet i „NA” ustach rodzimych naszych i jakże zaangażowanych w dysputy dyskutantów.
Sytuacja z jabłkami niewątpliwie nie jest prosta, a co za tym idzie również nie jest miła. Szczególnie nie w smak – pomimo niezaprzeczalnie szlachetnego smaku samych ich podopiecznych – jest sadownikom, którym międzynarodowe spory i zwady dały się odczuć na własnej, nic przecież niezawinionej skórze. Sankcje jednak nałożone zostać musiały i pomimo „przyokazyjnych” poszkodowanych dobrze, że je nałożono. Niezależnie bowiem od tego, czy obecny car Rosji tupać będzie nóżką i zakręcać nam różne kurki, bezczynnie tolerować natarć, inwazji i rubieży bynajmniej nie można, podobnie jak patrzeć na bestialskie, choć stale z zimną krwią i kamienną twarzą, przyzwolenie na nieustające i krwawe publiczne mordy.
Stało się zatem tak, jak się stało i w chwili takiej winno się myśleć, to tu wymyślić. Nie zdarza się to u nas często, ale jednak rządzący nasi szybko pomysł chwytliwy i medialny sposób wymyślili.
A zatem: Co zrobić z polskimi jabłkami? – Zjeść polskie jabłka.
Problem ponoć tak duży, a odpowiedź okazała się o dziwo tak prosta. Jak sami jednak wiemy klucz do sukcesu nieraz, a rzec trzeba, że nawet dość często tkwi właśnie w prostocie. I ot, dowód szansy na pomyślność pomysłu również mamy, obliczono bowiem, że problem można zjeść raptem wraz z zaledwie jednym skonsumowanym owocem dziennie.
Czy to dużo? Nie dużo. A więc jak? – Można by pomyśleć: „No to po problemie.”
Ale hola, hola… Proszę państwa… Nie tak szybko, proszę się tak nie spieszyć. Wszak jak zostało w pierwszym zdaniu wspomniane, parafrazując Reja-poetę: Polacy jak gęsi i pogęgać muszą. Tak, tak – bez tego ani rusz.
Cóż więc tym razem rodakom naszym nie spasowało?
Pomijając, że jak to z reguły bywa, iż wszystko, to nie spasowało im kilka kwestii.
Po pierwsze: „A co ich to obchodzi”.
No bo co ich to obchodzi, że sadownicy zostali z tonami jabłek, na wyrośnięcie których czekali i pracowali przez ostatnie miesiące? Po to by plon ich pracy zaowocował najpierw owocami, a następnie również zapłatami, z których planowali żyć. Co z tego? Ich jabłka to niech se radzą. Oto właśnie nasze „ludzkie” podejście i bliźnich (bynajmniej nie jak siebie samych) traktowanie.
Po drugie: Wina
Czyli podsumowując, swoiste „Wina Tuska”. Autorem powyższej wypowiedzi wbrew pozorom nie jest jednak Jarek Kaczyński, a zwykła obywatelka-fejsbukowiczka. Nie dość, że po takim podejściu można by uznać, że Putin ze sprawą nic wspólnego nie ma, to oczywiście Donek, jak każdy w danym momencie rządzący, i tym razem po głowie oberwać musiał.
Jest to jednak swoisty paradoks.
Wymyślono i zapodano humorystycznie tak prosty i trafny sposób na rozwiązanie tej sytuacji z pozytywnym wydźwiękiem i na wyjście z tej sytuacji z godnością. Z godnością, ale bez podniesionej nienaturalnie głowy, bez zadzierania nosa i bez sztucznego, świadczącego o zadufaniu w sobie zadęcia.
Dlatego aż dziw bierze, że mając tak znakomitą okazję do dania filuternego pstryczka w nos tak wielkiej terytorialnej potędze jak Rosja wraz z całym jej panem i władcą, nasi niepokorni rodacy-malkontenci robią wszystko, by samym sobie jako narodowi i jednostkom zrobić na złość i z tej okazji nie skorzystać. Robią wszystko, by buntować się przeciw pozytywnemu, symbolicznemu protestowi przeciwko naszym produktom na rosyjskim rynku. My, zaściankowi frustraci, którzy gdy tylko mogą psioczą na Putina i wyrażają dezaprobatę dla rządów, które sprawuje. Tak, to my właśnie, a przynajmniej ta zawsze obracająca ku sobie kota nie tym co trzeba „przodem” nacja, obróciliśmy nawet tę teraz sytuację ogonem do przodu i zamiast w niesprzymierzeńca uderzać chcemy znowu w samych siebie.
Większość Polaków pomysł jednak (na szczęście…) podchwyciła, asymilując go do swojej postawy w sposób naturalny i nietrącący przerośniętym ego. Większość Polaków pomysł przysposobiła i potraktowała jako tymczasowy, podyktowany sytuacją wyraz samych siebie i zarazem namacalny dowód swojej otwartości, dystansu zarówno do siebie jak i innych. Potraktowała go w sposób lekki i nienachalny, nie krzycząc wszem wobec, że oto my Polacy jeszcze Putinowi pokażemy. Co prawda, owszem, nazwa kampanii „Jedz jabłka na złość Putinowi” teoretycznie to sugeruje, jednak jest ona nie tyle „na złość”, ile „dla zabawy”, by pokazać i udowodnić przede wszystkim samym sobie, że pomimo nieprzychylnych i niekorzystnych decyzji, zamiast robić z tego dramat gospodarczo-narodowy, że świetnie sobie damy radę i jeszcze będziemy się tym cieszyć.
Jednak, jako że jabłek – jak by nie patrzeć – trochę mimo wszystko jest, podsunięto kolejny luźny, do wykorzystania bądź nie, pomysł, by – wzorem kampanii „Pij mleko, będziesz wielki” – jabłka przerabiać na soki i skierować je np. do szkół i uczniów.
Polak jednak nie byłby Polakiem, gdyby i tym razem nie zaczął idei krytykować i bić piany, że to naciski, uciski i żeby dać mu święty spokój!
No cóż… Politycy, chcąc świecić przykładem i promować dobrą postawę, jabłka obficie chrupią, więc można by kolokwialnie rzec, że właśnie je sobie wsadzają… Pomijając jednak ten wątek… Pojawiła się również inna oburzona Polka, która soków z jabłek dla dzieci nie chce, wszak i tak przynoszą już ze szkoły zgniłe jedzenie:
Powyższej Pani należy jednak życzyć tylko, by zaznała nieco rozumu, a nie głodu, bo widać przelewa jej się aż nadto.
Jakoś od zżeranych latami stosów frytek, burgerów, kebabów, batoników, hektolitrów napojów gazowanych i innych świństw nikt nie pękł, jednak gdy w miły sposób próbują zachęcić ludzi do jednego jabłka wówczas rozlega się lament na całą Polskę, że ludzi jabłkami torturują.
Gdyby rozpatrywać zdania i opinie tylko tego typu osobistości, trzeba by z wielkim smutkiem stwierdzić, że Polak nie umie ani przegrywać ani wygrywać.
Po raz pierwszy od długiego czasu udało nam się natrafić na okazję, by pokazać sobie i innym, że potrafimy zachowywać się na luzie, bez zadęcia i strzelania obrażonego, międzynarodowego „focha”. Focha owszem, strzeliliśmy, jednak rzecz w tym, że w taki sposób, iż naszego focha podchwyciły również inne kraje i ze spontaniczną radością postanowiły dołączyć się do naszego pospolitego ruszenia i zagrania na nosie Putinowi.
Obecna sytuacja z naszymi narodowymi gęgałami jest podobna jak to miało miejsce w przypadku Euro 2012. Kto mógł ten jęczał. Jęczeli więc, że haha, Euro się zbliża, a drogi w rozsypce, albo jeszcze lepiej, że w ogóle ich nie ma. Że haha, stadiony niegotowe, że trawa niezielona, że hoteli nie ma, że to, tamto i siamto. Nie można nie wspomnieć o naszym narodowym lamencie, iście świętokrzyskim, o dość niesforną i mało reprezentatywną piosenkę, rzekomym Euro-hymnem będącą. Wtedy też wpadliśmy w histerię, że co to jest, że co to będzie, że to wstyd na całego, że nas wyśmieją, wytkną i co nie tylko. Tymczasem okazało się, że szczęśliwi, opanowani Euro-aurą zagraniczni kibice, cieszący się trwającym wydarzeniem, ani myśleli myśleć nad nikłym (czy może raczej nieistniejącym) przekazem treści „Koko, koko, Euro spoko” i nie rozumiejąc ani jej słów ani braku sensu, śpiewali ją radośnie w euforii futbolowych emocji.
Dziękujmy zatem losowi, że zagraniczna prasa i zagraniczne media piszą i mówią o naszej akcji tylko w pozytywny sposób. Z tego samego powodu dziękujmy losowi za to, że zagraniczni redaktorzy nie wczytują się w komentarze pod polskimi materiałami na ten temat. Ten jeden raz można powiedzieć, że całe szczęście i przede wszystkim na nasze szczęście nastała era zdominowana czerpaniem wiedzy z nagłówków, bo tylko dzięki temu zagranica nie widzi piany, która sączy się z ust części naszych narodowych frustratów.
Zagranicy spodobał się właśnie ten nasz „spontan” i nasz przekorny sposób na – parafrazując tym razem Tomka Tryznę – „Fuck you, fuck you Elemelku” dla Putina.
Jabłkowa akcja stała się naszym swoistym polskim mediowym produktem eksportowym, z którego powinniśmy się tylko cieszyć. I to bez względu na to, czy zjemy jedno czy dwa jabłka dziennie, czy może zrobimy sobie przerwę na arbuza. Ja osobiście trwam obecnie w stanie nienasyconej konsumpcji właśnie arbuzów, gdyż darzę je miłością bezgraniczną i dopóki trwa krótki niestety ich sezon, trwać przy nich będę niewzruszenie. Nie mniej jednak gdy tylko się zakończy nadrobię jabłkowe zaległości i to bez biadolenia o przejedzeniu.
Trzeba skorzystać z tego, że udało nam się zareklamować w sposób naturalny, przyjemny, bez przymusu i sztuczności oraz, co istotne, bez poczucia wstydu i obciachu jak przy niejednej nieudolnej i nieudanej kampanii reklamowej.
Akcja z jabłkami stała się naszym polskim study casem, o którym dowiedział się cały świat. Wymyślenie, stworzenie i zrealizowanie dobrego study case’u bynajmniej nie jest zadaniem prostym. Wymyślenie z kolei takiego, o którym wieść rozniesie się sama, jest zgryzotą, która sen z powiek spędza niejednemu marketingowcowi. Jest nie raz, a po częstokroć ciężkim kawałkiem chleba do upieczenia, a i tak nigdy nie ma się pewności, czy nie wyjdzie z niego mączna i mdła klucha bądź co gorsza twardy, piekarniczy zakalec, w efekcie którego jedyne co będzie można poczuć to rozczarowanie, niesmak i niestrawność.
Tymczasem nam udało się zainicjować taką akcję, która dała nam cenne 5 minut na arenie międzynarodowych mediów oraz polityki i grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Tym bardziej, że nasz „protest” spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem i u rzeszy ludzi wywołał falę pochwał w postaci różnorodnych „kciuków w górę” i „like’ów” w szerokiej palecie mediów społecznościowych oraz na rozległych wodach przestrzeni internetu.
Biorąc pod uwagę jak wielkie niezadowolenie wykazujemy na wieść jak i na fakt, że polski rynek zalewają produkty znane powszechnie jako „Made in China” tudzież „Mejd in Czajna”, jest istnym paradoksem, jakim to oburzeniem wykazują się co poniektórzy. Szczególnie, że przed szerokim (przeważnie osiedlowym) audytorium wykazują patriotyczną postawę i wypinając dumnie do przodu swą pierś domagają się swojskości produktów.
Niektórych niestety już się nie zmieni. Zamiast jednak ciągle biadolić, podchwyćmy tę akcję i cieszmy się nią, bo wiecznie trwać zapewne nie będzie. Kolejna okazja może się szybko nie nadarzyć, więc skorzystajmy z chwilowego błysku skierowanych na nas jupiterów i czerpmy z niego garściami, by choć raz zabłysnąć pozytywnie, czyli tak jak należy.
Czegóż więc można życzyć wszystkim na koniec? Jabłek jeszcze trochę zostało, a więc niczego innego jak tylko… SMACZNEGO!