W końcu zatrzymałeś mnie w najbardziej oczekiwanej
fazie omyłek; pod make – upem snu, gdy północ goni południe
zwietrzałymi słowami, którymi opatrywałam każdy wers życia.
Weź mnie mimo ugiętych kolan, niedowładu trzewi i chłosty
błękitnych dróg na ciele, mimo melanoma malignum. Kocham.
Taki to sobie portret. Taki i nic więcej nie zobaczysz, gdy
rozwieram od piersi do piersi osocze przemiany tę w tamtą,
w mlecznobiały cud Akisa, w śmiech Higginsa, którym
ością w gardle i nie do śmiechu może jutro będzie.
Więc czekam, proszę, przeklinam dobę, dwie, minuty i sekundy
i w garść oburzenia chwyciwszy wzruszenie twoich ramion
absmakiem zwieram koniec nocy, mimo że idę za tobą
w kolejny wers życia.